Przemysław R. Cichoń
Świętokradztwo
Słońce było już wysoko, kiedy Waldek otworzył jedno a zaraz potem drugie oko. Spało mu się wyśmienicie. Od dłuższego czasu, od kiedy to zaczął zażywać te proszki zapisane mu przez doktora, sypiał świetnie. Jak nigdy dotąd. Dzięki czemu, rano wstawał wypoczęty i gotowy do działania. Tak też było i dzisiaj. Umył się, ogolił, ubrał, zjadł przygotowane własnoręcznie śniadanie. Jajka na szynce, z pomidorem i szczypiorkiem. Do tego mocna herbata z cukrem. Teraz mógł już ruszyć na podbój świata. Od kiedy wysypiał się do oporu, miał wielki zapał do pracy. Co prawda pracy nie miał, ale zapał też się liczy. Budowa baru, w której brał bardzo aktywny udział, skończyła się trzy miesiące temu. Dwa miesiące temu odbyło się uroczyste otwarcie. Co prawda plany Mundka, odnośnie spółdzielni, wzięły w łeb, ale znalazł się inwestor i przedsięwzięcie wreszcie zrealizowano. Nowy bar prezentował się okazale. Wnętrze było jasne, schludne i przestronne. Bar posiadał też letni ogródek z ławami, stolikami i czerwonymi parasolami, reklamującymi pewną markę piwa, a nad wszystkim górował, wielki, podświetlany szyld z napisem – „P.G.R.”
Bar czynny był od dziesiątej, a ta już dawno minęła. Waldek za wkład w budowę baru miał tutaj swój stolik. Właściwie to nie był tylko jego stolik, to był stolik budowniczych. Tak też głosił napis na ścianie, pod sporych rozmiarów zdjęciem z uroczystości przybicia wiechy. Zdjęcie przedstawiało ekipę budowlaną na tle nieotynkowanego budynku, zwieńczonego konstrukcją dachu. Zamówił przy barze u Helenki setkę i piwo, po czym poszedł do swojego stolika. Rozparł się na krześle i pociągnął łyk Bachusa.
– A Waśki to czasem tu nie było? – Zwrócił się do Helenki stojącej za barem.
– Dzisiaj jeszcze nie, nawet się trochę martwię, już prawie południe. – Odpowiedziała z autentycznym niepokojem w głosie Helenka.
– Pewnie mu Gertruda znowu jakie chałupnictwo wyrychtowała. – Skwitował Waldek.
Wypił setkę, przepił piwem i postanowił odwiedzić kumpla.
Niestety Mundka nie było w domu. Nikogo nie było, Gertrudy też. Samochód znaczy się Matiz, stał zaparkowany jak zwykle, więc na pewno nie pojechali do marketa. Gdzie oni mogą być?, zastanawiał się, gdy drogą przejechał z dużą prędkością radiowóz na kogutach, ale bez syreny. Pomknął jak strzała i zatrzymał się dopiero gdzieś w okolicach kościoła. Na pewno coś się stało, pomyślał, trzeba to sprawdzić.
Gdy dobiegł już do kościoła, od razu zauważył Waśkę. Stał w tłumie, górując nad wszystkimi o głowę. Waldkowe tętno wracało już w okolice niezagrażające tachykardią, a oddech na tyle zwolnił, że mógł wypowiadać całe słowa, jednak nie dłuższe niż dwusylabowe. Przecisnął się do Mundka, w okolice schodów przed głównym wejściem do kościoła. Dwaj policjanci wyprowadzali z kościoła przerażone kobiety. Trzeci odgradzał wejście do kościoła biało-niebieską taśmą z napisami „Policja”. Niektóre wyprowadzane przez policjantów kobiety płakały, inne szlochając, słaniały się na nogach półprzytomne, jeszcze inne z oczami wpatrzonymi w przestrzeń szły bezwiednie jak zahipnotyzowane. Z oddali dało się słyszeć modulowany lament karetki pogotowia. Był coraz bliżej, aż w końcu ucichł, a z zaparkowanego ambulansu wysypali się trzej ratownicy i wbiegli do kościoła.
Po chwili dwaj wrócili, otworzyli tylne drzwi karetki i wyszarpali stamtąd nosze i pobiegli z nimi z powrotem do kościoła.
– Waśka. Co tu się stało? – Spytał nieśmiało Waldek.
– Dokładnie to nie wiem. Podobno kościół okradli. – odparł Mundek.
– To po jakiego grzyba tutaj ta karetka, zabili kogo?
– Nie stara Potocka zasłabła. To ona pierwsza odkryła kradzież i zawiadomiła proboszcza.
– A co właściwie ukradli? – Dopytywał Waldek.
– Tego nie wiem. Kuleczka nie dał nikomu wchodzić do środka, żeby nie zatrzeć śladów. Gertruda tam jest.
– Gdzie tam?
– No w kościele. Udziela pierwszej pomocy Potockiej, w końcu od tego jest pielęgniarką, nie? O już idzie!
Gertruda w asyście policjanta wyszła z kościoła i schodząc ze schodów, skierowała się w ich stronę.
– Co się stało? – Spytał Waldek Gertrudę.
– Nic jej nie będzie. Po prostu zasłabła. Szok i jeszcze ta jej arytmia, ale będzie dobrze. – Optymistycznie stwierdziła Gertruda.
– Ale co się stało w kościele? Co ukradli?
– Jezusa.
– Co?
– No Jezusa. Zdjęli z krzyża i zabrali rzeźbę Jezusa. – rzeczowo oznajmiła Gertruda.
W bocznej nawie kościoła stał krzyż, wysoki na jakieś sześć metrów a na nim wisiała naturalnych rozmiarów rzeźba Chrystusa Ukrzyżowanego. Rzeźbę ufundował na uroczystość konsekracji kościoła w 1972 roku, nieżyjący już artysta, pochodzący ze Świnioryjów, słynny później rzeźbiarz, Jerzy Szopa-Pracz. Rzeźba była bardzo realistyczna, wykonana z drewna lipowego a poświęcona była przez samego biskupa Warmińskiego w dniu konsekracji kościoła.
Nie przedstawiała dużej wartości materialnej, lecz jej zniknięcie miało wymiar wielkiej duchowej straty.
– Jak to zabrali? Kto? Kiedy? Są jakieś ślady? – Ekscytował się Waldek.
– Nie wiem. Widziałam tylko pusty krzyż. Potocka przyszła dziś jak co dzień, zmienić kwiaty pod krzyżem, postawiła wazon i uniosła wzrok, by się pomodlić i wtedy zobaczyła, że Chrystusa nie ma. Podniosła larum i zaalarmowała proboszcza. Potem zasłabła. Proboszcz do mnie zadzwonił, bo wie, że jestem pielęgniarką. Opowiedział, co się stało, wiec szybko przybiegliśmy z Mundziem. Potem zeszły się dziewczyny na próbę chóru i wtedy się zaczęło – zbiorowa histeria.
W tym momencie ratownicy wyszli z kościoła, pchając nosze z Potocką i załadowali je do ambulansu. Po następnych kilku minutach odjechali. Policjanci zamknęli drzwi kościoła i kazali zebranym pod kościołem kobietom, rozejść się do domów. Powoli tłumek pod kościołem zaczął się kurczyć, aż wreszcie całkowicie zniknął.
– Kochanie idź do domu, a ja na chwilę wpadnę jeszcze do Waldka i zaraz przyjdę.
– Oświadczył Mundek, szeroko uśmiechając się do małżonki.
– Tylko szybko wracaj. Może ci złodzieje jeszcze tu gdzieś grasują. Będę się bała sama po zmroku.
– Oczywiście kochanie. Jestem za pół godzinki. – Jak zawsze obiecał Mundek.
Skręcili w waldkowe podwórko.
– Dziwna sprawa z tym Jezusem, co? – Zagadnął Mundek, nalewając pierwszą kolejkę.
Waldek, szykując zakąskę, krzątał się przy kuchennym blacie.
– Co wolisz koreczki z łososiem czy marynowane kapary?
– Niech będzie ten łosoś, w końcu rybka lubi pływać, nie? A wracając do tematu, to jak myślisz, kto mógł buchnąć tę rzeźbę i jak, przecież to nie miniaturka. I nikt nic nie widział?
– Wiesz, też mnie to zastanawia. To dziwne. To nie był żaden zabytek. Ile mogła być warta ta pasyjka? Myślę, że to nie była zwykła kradzież.
– A co w takim razie? – Zdziwił się Mundek.
– Jeszcze nie wiem, ale pomyślę nad tym.
Waldek postawił półmisek z zakąską na stole. Były tam koreczki z łososiem, rzodkiewką i zielonym groszkiem, Marynowane kapary z kawałkami fety i oczywiście pokrojone w ćwiartki kiszone ogórki. W trzydzieści minut było po krzyku, to znaczy po flaszce. Mundek pożegnał się z kolegą i licząc na wyrozumiałość Gertrudy, postanowił spóźnić się tylko kilka minut. Waldek został sam. Historia z kradzieżą Chrystusa nie dawała mu spokoju. Nie mógł przestać o niej myśleć. Rodziły mu się w głowie różne hipotezy i teorie. Jednak żadna, nie była na tyle wiarygodna, by przyjąć ją, chociażby za prawdopodobną. Wyjął z kredensu szklankę i wrzucił do niej trzy kostki lodu z zamrażarki. Z szafki nad blatem, wyjął butelkę Jack’a Danielsa, którą ostatnio dostał, przy okazji rozwiązania kolejnej sprawy, od inspektora Smutkowskiego. Nalał do pełna i usiadł wygodnie w fotelu. Zapalił papierosa i umoczył usta w bursztynowym płynie. Myślał.
Gdy na dnie szklanki został tylko ogarek lodu, a w paczce ostatni papieros, wstał, wziął z lodówki butelkę Bachusa i wyszedł z domu. Na dworze było już prawie ciemno. Prawie, bo księżyc rozpoczął właśnie swą wędrówkę po granatowym spacerniaku, a że był dziś w pełni, ciemność nie miał dziś pełnej władzy nad nocą. Po jakimś czasie znalazł się, nad jeziorem. Pełne oblicze księżyca odbijało się w tafli jeziora. Wiatr był prawie niewyczuwalny, a fala na jeziorze tylko minimalnie zakłócała obraz bliźniaczego księżyca. Ten u góry był jednak ostrzejszy i stabilniejszy od swojego bliźniaka. Był jednak tak samo jasny i przejmujący. Waldek zapalił papierosa z nowej paczki i pociągnął łyk Bachusa. Głęboko odetchnął. Czuł się świetnie. Nie był zmęczony. Podziwiał nocny urok jeziora.
– Dobry wieczór. Mógłbyś mnie poczęstować papierosem? – Usłyszał zza pleców.
Odwrócił się i zobaczył w chłodnym blasku księżyca, mężczyznę. Miał może trzydzieści, trzydzieści parę lat. Ubrany był w długi płaszcz, prawie do kostek, a na czoło naciągniętą miał wełnianą czapkę, co przy temperaturze dwudziestu paru stopni, było co najmniej dziwne.
– Jasne, że mógłbym, przyjacielu. – Odparł Waldek i poczęstował nieznajomego papierosem.
Słowo „przyjacielu” jakoś tak samo mu się wyrwało z ust. Nie zastanawiał się teraz nad tym, ale ten człowiek wydał mu się bardzo przyjazny, jakby go znał od dawna. Zdawał sobie jednocześnie sprawę, że widzi go pierwszy raz w życiu.
– Co tu robisz, o tej porze? – Spytał Waldek.
– Przyszedłem odpocząć. I podziwiać świat. Jest naprawdę piękny.
– A co ci się tak w nim podoba?
– Wszystko. Jezioro, księżyc, niebo… Jak ja dawno nie widziałem nieba z tej perspektywy.
– Rozmarzył się nieznajomy.
– Może masz rację? – Przyznał Waldek. – W nocy jest tu naprawdę pięknie. I dlatego przychodzę tu co jakiś czas po zmroku, by podziwiać to piękno i spokój. Za dnia dzieją się ciągle jakieś złe rzeczy, to kogoś zabiją, to coś ukradną. Dziś, na ten przykład, ukradli Chrystusa, masz pojęcie? Ktoś ukradł z krzyża figurę Jezusa Ukrzyżowanego i to z kościoła. Nie ma już dla ludzi żadnej świętości. A nocą przynajmniej jest spokój i cisza.
– Ja też jestem już zmęczony – oznajmił nieznajomy. – dlatego tu przyszedłem. Tak sobie myślę, jak się temu wszystkiemu przyglądam, że chyba będę musiał tu w końcu wrócić.
– Jesteś stąd? – Zdziwił się Waldek. – Nie przypominam sobie ciebie, a mieszkam w Świnioryjach od urodzenia.
– Nie zupełnie, raczej z okolic, ale słyszałem o tobie.
Rozmawiali swobodnie, mówiąc sobie na ty, jakby znali się od lat.
– O mnie? A co takiego?
– Masz dobre serce, pomagasz ludziom…
Stali teraz na pomoście i patrzyli na prawie gładką powierzchnie jeziora, tylko delikatnie zmarszczoną przez nocną bryzę. Usiedli na końcu pomostu i machali spuszczonymi w dół nogami.
– Mówisz, jakbyś mnie dobrze znał. – Zauważył Waldek. – faktycznie tak mam, że boli mnie czyjaś krzywda. I chciałbym pomóc wszystkim, ale nie mogę. Jestem tylko człowiekiem.
– Wiem Waldek, jesteś tylko człowiekiem i ja ci zazdroszczę. – Spojrzał na Waldka takim wzrokiem, że dreszcz przeszedł mu wzdłuż kręgosłupa.
Nieznajomy zwrócił twarz do księżyca. W jego świetle oblicze mężczyzny wydało się Waldkowi jeszcze bardziej znajome. Ciemny zarost dodawał mu powagi, a oczy wpatrzone w niebo emanowały melancholią. Gdy przyjrzał się dokładniej, zauważył niewielkie, ciemne plamy na jasnej wełnianej czapce, głęboko naciągniętej na jego czoło a na skroni zaschniętą stróżkę krwi.
– Stało ci się coś? – Zapytał zaniepokojony Waldek.
– Tak. Ale to było bardzo dawno temu. Teraz będę już musiał iść.
Wstał. Waldek uczynił to samo. Nieznajomy podał mu dłoń, a on ją uścisnął. Była silna i szorstka jak ręka cieśli. Nieznajomy spojrzał jeszcze raz na księżyc i nie patrząc pod nogi, ruszył przed siebie, nie bacząc, że pomost się kończył. Zatrzymał się, stojąc pewnie na powierzchni wody i powiedział do Waldka, gapiącego się na niego z rozdziawioną gębą.
– Fajnie się gadało. Myślę, że jeszcze się spotkamy. A teraz muszę już iść. Cześć.
Waldek stał jak zamurowany. Dopiero gdy nieznajomy był już jakieś pięćdziesiąt metrów od pomostu i kroczył pewnie w stronę drugiego brzegu, Waldek zawołał:
– Powiedz, co mam robić?
– Rób swoje Waldek. Rób swoje. Nie długo wrócę! – Odpowiedział, nie oglądając się za siebie.
Nazajutrz, Waldka obudziło walenie do drzwi. To oczywiście Waśka dobijał się jak oszalały.
– Już idę, idę! – Krzyczał Waldek, wstając z łóżka i szukając kapci. – Już otwieram!
Na progu oczywiście stał Mundek i szczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
– Nie uwierzysz, Wala, co się stało! W życiu nie zgadniesz!
– Nawet nie mam zamiaru zgadywać, no mówże w końcu. Waśka!
Mundek wszedł do środka i rozsiadł się przy stole.
– Jak ci powiem, co się w nocy wydarzyło, to ci czapka spadnie.
– Co takiego? Teraz Kuleczkę porwali? – zażartował Waldek.
– Nie! – Rozpromienił się Waśka. – Jezus się znalazł! … Jest na swoim miejscu, to znaczy na krzyżu. Tak jak zawsze. I znowu nikt niczego nie widział…
– Wiesz co Waśka? Ja chyba muszę się napić i ty napijesz się ze mną. Amen!