Przemysław R. Cichoń
Fuks. Czyli podwójne szczęście Kawki.
Dożynki już dawno przebrzmiały a zaczęły się wykopki. Na wsi czas płynie inaczej.
I inaczej też się go odmierza. Wiatr nad jeziorami snuł, malowane cienkimi pasemkami dymu, kartoflane aromaty. Zapach palonych łęcin przypominał Waldkowi czasy, kiedy z Moniką
i dziećmi piekli w ognisku młode ziemniaki. Cebula, szczypta soli. Tego smaku się nie da zapomnieć. Dzieciaki z usmolonymi popiołem buziami, wcinające niedopieczone ziemniaki brudnymi palcami. To był ten czas, którego Waldkowi było najbardziej żal. Cóż, teraz te dzieciaki, są prawie dorosłe.
I nigdy już nie wrócą na tę wiochę. Wszystko przemija.
Pawełek pewnie już skończył szkołę. Marta jeszcze się chyba uczy, ale mieszkają gdzieś w Olsztynie
i nie chcą nawet słyszeć o ojcu i Świnioryjach. Co prawda Waldek nie widział dzieciaków od czasu, kiedy Monika odeszła wraz z nimi. Nie wiedział czy jeszcze je zobaczy. Nigdy nie nalegał. Nie żądał, by dzieci przyjeżdżały do niego na weekendy. Sam też, by siebie, wtedy nie odwiedzał. Nic na siłę, może kiedyś…
Waldek wybrał się do sklepu po zakupy. Do marketa nie jeździ, choć mu Gertruda nie raz proponowała. Woli kupić co trzeba u Maźniakowej a tylko rzeczy ekstra, jak na przykład papier ryżowy do sushi kupuje mu Gertruda w Gnijewie. Ostatnio poczęstował doktorową meksykańskimi pierożkami z fasolą i mielonym mięsem w cieście francuskim. Była zachwycona i podarowała mu książkę – „Kuchnia azjatycka”. Bo jak sama powiada, uwielbia wschodnie jedzenie, ale nie ma czasu gotować. Waldek też rozsmakował się w azjatyckich potrawach i często je przyrządzał. W niedzielę miał zamiar zaprosić doktorostwo na obiad. W planie była tajska zupa z warzyw na kurczaku a na drugie sajgonki z krewetkami a do tego kolorowy ryż i sosy. Krewetki, gęsty sos sojowy i wasabi kupiła mu Gertruda w Gnijewie. Potrzebował jeszcze ryżu, jaj, oleju, cebuli, czosnku, przypraw no i oczywiście butelki białego wytrawnego wina. Maźniakowa spakowała mu to wszystko do foliowej reklamówki i wręczyła przez ladę. Waldek wziął jeszcze piwo, po czym zapłacił za wszystko gotówką. Od kiedy współpracował ze Smutkowskim, co miesiąc listonosz przynosił mu prawie drugą rentę z komendy wojewódzkiej. Wychodząc ze sklepu, usłyszał niskie, basowe szczekanie psa i przekleństwa Kawki, dobiegające zza sklepu.
– Siad mówię, Siad! Głupie bydle! Siadaj, nie ciągnij!
Kawka, chłop raczej nie tęgiej budowy, szarpał się z psem uwiązanym na grubym postronku.
– Czego go tak szarpiesz?! – Odezwał się w obronie psa Waldek.
– To głupie bydle wcale nie chce się słuchać. – Odparł zdyszany Kawka.
Pies był faktycznie olbrzymi i wyglądał na silnego. Raczej kundel, coś pomiędzy Owczarkiem kaukaskim a Bernardynem. Im bardziej go Kawka ciągnął, tym bardziej pies się zapierał, jakby w ogóle nie miał ochoty iść ze swoim panem gdziekolwiek.
– Gdzie go tak ciągniesz? Nie dasz mu rady, jest silniejszy od ciebie. – Podsumował Waldek.
– Czekam na Edka, ma mi go pomóc zawieźć do Gnijewa, do weterynarza.
– Po co ciągniesz go aż do Gniewa? Przecież na jesień weterynarz jeździ po wsi i szczepi wszystkie psy.
Mówiąc to, Waldek podszedł do psa i podrapał go za uchem. Pies się uspokoił, przestał szczekać, i szarpać się na postronku. Potarmosił go więc po kudłatym łbie i pogłaskał. Pies polizał mu dłoń.
– Ja nie chcę go szczepić. Muszę go uśpić.
– Co? – zdziwił się Waldek. – A co mu jest?
– W sumie to nic, ale darmozjad z niego. Myślałem, że może Mundek Waśka go zastrzeli. Nawet mu chciałem zapłacić, ale odmówił i teraz muszę się bujać z tym głupim kundlem aż do Gnijewa.
– Darmozjad?! I za to go chcesz uśpić? – Spytał Waldek zszokowany.
– No tak, całymi dniami leży, a w nocy, zamiast pilnować, to kopie dziurę na polu za stodołą. Taki dół już wyrwał jak na szambo. A ja to będę musiał zasypywać, bo jak kto wpadnie i kulosy połamie, to kto będzie odszkodowanie płacić?
Waldek nie mógł uwierzyć własnym uszom.
– Wiesz co? Ja ci pomogę. Postaw butelkę, a wezmę od ciebie tego psa. – Zaproponował.
– Nooo… Ale pół litra. – Po namyśle odparł Kawka. – I zabierasz go od razu.
– Oczywiście. – Odparł Waldek.
Pies siedział grzecznie nieopodal i przysłuchiwał się uważnie rozmowie, jakby wszystko rozumiał. Gdy tylko Kawka wrócił ze sklepu z butelką Wyborowej, pies zaczął ostentacyjnie merdać ogonem i lizać dłoń Waldka, trzymającą sznurek, na którym był uwiązany.
– To co? Umowa stoi? – Zapytał Kawka i wyciągnął do Waldka dłoń.
– Stoi. – Odparł.
Waldek uścisnął dłoń Kawki. Po czym wziął od niego pół litra i włożył do kieszeni.
– Jak się wabi? Chyba nie „głupie bydle”? – Zapytał Waldek.
– Nie. Wołam na niego „Fuks”, bo już kilka razy chciałem go się pozbyć, ale zawsze mu się jakoś udawało. Ma skubany fuksa. – Zaśmiał się Kawka, wyraźnie zadowolony z interesu, jaki przed chwilą zrobił. Pozbył się darmozjada, a do tego zaoszczędził przynajmniej trzy dychy, nie licząc dojazdu.
Waldek ruszył w drogę powrotną do domu, trzymając w jednej ręce siatkę z zakupami a w drugiej sznurek, na którego końcu szedł grzecznie przy nodze wielki kudłaty kundel i merdał ogonem.
Gdy tylko Waldek otworzył drzwi do domu, pies od razu wparował do środka i jednym susem popadł kanapy. Uwalił na niej swoje wielkie cielsko i oparł łeb na bocznym oparciu. Waldek wystartował za późno i jak wszedł do izby, Fuks patrzył na niego błagalnym wzrokiem z kanapy.
– O nie, mój drogi! To moja kanapa. – Postukał się palcem w pierś. – Złaź w tej chwili!
Fuks ani myślał gdziekolwiek się ruszać z wygodnej kanapy.
– Nie możesz tu leżeć. Przygarnąłem cię, ale będziesz spał w budzie na podwórku.
Pies skulił uszy i zaskamlał, nie spuszczając z Waldka swego błagalnego wzroku.
– No dobra, ale tylko dzisiaj. Jutro Waśka zrobi ci piękną budę i się przeprowadzasz.
Waldek miał dobre serce, a psy wyczuwają takie rzeczy. W każdym razie Fuks był już spokojny o swoją przyszłość. Wspaniałomyślnie postanowił przygarnąć Waldka i dać mu szansę.
Mundek stanął jak wryty, widząc rozpędzonego, biegnącego w jego kierunku olbrzymiego psa.
– Stój! – Krzyknął Waldek.
Fuks zatrzymał się i wpatrywał w Mundka, ten z kolei wpatrywał się w Fuksa. Dzieliło ich może sześć metrów. Dla Fuksa to zaledwie dwa susy. Mundka od furtki dzieliło dużo więcej, a zresztą biorąc pod uwagę rozmiary psa, furtka by pewnie nic nie pomogła, nawet gdyby zdążył jej dopaść.
– Wróć! Do nogi!
Wydał komendę Waldek, a Fuks grzecznie zawrócił i usiadł przy jego stopach.
– To przyjaciel. Nie wolno go straszyć. Swój człowiek, rozumiesz? – Mówił do psa.
Mundek stał nadal jak zamurowany w połowie drogi między furtką a Waldkiem.
– Nie bój się. To Fuks.
(Na to Fuks zaszczekał, jakby potwierdzając słowa Waldka).
– Wielkie bydle. – Zauważył Mundek i spytał – Czy to przypadkiem nie jest pies Kawki?
– Nie. To już nie jest pies Kawki. Kupiłem go od niego.
Mundek podszedł ostrożnie do Waldka i jego psa.
– Za ile?
– Za nic, dorzucił jeszcze flaszkę w rozliczeniu. – Odpowiedział zadowolony z siebie Waldek.
– Ty to masz łeb do interesów. – Stwierdził Mundek. – Gdzie go będziesz trzymał, toż to prawie cielę, a obórka ci się zawaliła.
– No właśnie… Tak sobie pomyślałem, to znaczy obydwoje sobie pomyśleliśmy, że mógłbyś nam pomóc w rozwiązaniu tego problemu.
– Ja?!
– Tak. Fuks potrzebuje budy. Właściwie to pewnie by się bez niej obył. Bardzo mu przypadła do gustu moja kanapa, ale jak już powiedziałem, jest moja i nie mam zamiaru się nią z nikim dzielić. Pomożesz?
– Jasne. Mam jeszcze trochę płyty, jakieś deski, a i kantówka jakaś się znajdzie, będzie buda jak się patrzy.
Fuks, słysząc słowa Waśki, spuścił uszy i wyraźnie posmutniał.
– No to chodź, dziabniemy coś na to konto. – Zaprosił gościa do środka Waldek.
Pies został na podwórku.
Zmierzchało, gdy Mundek postanowił już iść. Wychodząc, zauważył:
– Ty Wala. A gdzie ten twój kundel?
Faktycznie, Fuksa nie było. Waldek zawołał:
– Fuks! Fuks, chodź tutaj!
Nic. Ani widu, ani słychu. Waldek rozglądał się uważnie i nasłuchiwał, ale Fuksa nigdzie nie było.
– No to mamy problem z głowy. – Powiedział Waśka, klepiąc Waldka po ramieniu.
– Nie musimy budować żadnej budy.
– Fuks! Fuksiu! – Nawoływał uparcie Waldek.
– Nie ma co. Trzeba go poszukać. – Nad podziw trzeźwo zareagował Mundek. – Weź latarkę i jakieś piwko to ci pomogę.
Waldek wszedł do chałupy i po chwili wrócił z latarką w lewej ręce i dwiema butelkami chłodnego Bachusa w prawej. Zrobiło się już całkiem ciemno. Przyświecając sobie latarką, szli przez pola w kierunku zabudowań Kawki. Zbliżając się do zaoranego kartofliska Kafki, usłyszeli jakieś dziwne dźwięki. Zatrzymali się i nasłuchiwali. Chrobotanie, skrobanie i sapanie dochodziło gdzieś z niedaleka. Jednak nigdzie nie było widać Fuksa.
– Fuks! Piesku! – Zawołał Waldek.
Chrobotanie ustało. Po chwili jakieś piętnaście metrów przed nimi, w świetle latarki pojawiły się dwa świecące ślepia a za nimi merdający ogon Fuksa. Podeszli bliżej. Fuks stał na skraju olbrzymiej dziury, głębokiej na ponad metr. Pysk miał cały w piachu i merdał ogonem wyraźnie z siebie zadowolony.
– Co ty tu robisz? W tej chwili idziemy do domu. – Stanowczo zażądał Waldek.
Fuks tylko spuścił uszy, podwinął ogon i ruszył grzecznie za Waldkiem i Mundkiem w drogę powrotną.
Następnego dnia, Waldek, wraz ze swym kudłatym kumplem, skoro świt, zjawili się u Mundka. Co prawda Mundek smacznie jeszcze spał, ale nie trwało to długo.
– Hau! Hau! ... Hau! Hau! […]
Do mundkowych uszu zaczęły docierać, powtarzające się, uciążliwe dźwięki. Brzmiało to mniej więcej tak, jakby na podwórku ktoś, gumową pałką uderzał w dno pustej, dwustulitrowej, blaszanej beczki i robił to z uporem maniaka. W końcu Mundek nie wytrzymał, wstał i wyjrzał przez okno. Na podwórku, przy drewutni, na pniaku siedział Waldek, a obok niego ten wielki kundel monotonnie powtarzał w nieskończoność swoje „hau, hau”. Waldek, gdy tylko zobaczył Waśkę w oknie, położył na psim łbie rękę i ten momentalnie zamilkł. Następnie pomachał drugą ręką w stronę gospodarza. Mundek z nietęgą miną odmachał przyjacielowi i zasłonił firankę.
Około południa buda była prawie gotowa.
– Teraz jeszcze tylko kawałek papy na pokrycie i gotowe. – Oznajmił Mundek.
Fuks, przez cały czas grzecznie siedział, przy drewutni i przyglądał się uważnie obu budowniczym. Wyglądało na to, że nie do końca rozumiał cóż ci dzielni fachowcy, tak skrzętnie konstruują. Dlatego, gdy buda była już skończona, za chiny nie chciał do niej wejść.
– No Fuks, właź to twoja buda. – Namawiał go Waldek.
– No popatrz jaka przestronna i ocieplana wełną mineralną, najnowsza technologia.
– Zachwalał swoją robotę Mundek.
Fuks tylko spoglądał to na jednego, to na drugiego i w ogóle nie przejawiał zainteresowania swoim nowym lokum. Pewnie sobie myślał: „Czy oni powariowali? Mam mieszkać w czymś takim? Przecież tam nawet nie zmieści się moja kanapa”. Podszedł jednak w końcu do drewnianej budowli, obwąchał ją ze wszystkich stron, ostentacyjnie podniósł tylną nogę i… obsikał to architektoniczne cudo.
– Widzisz, podoba mu się. – Podsumował Mundek.
Przetransportowali z trudem olbrzymią budę, na dwukołowym wózku i ustawili na waldkowym podwórku.
– Tu teraz będziesz mieszkał. – Oświadczył psu Waldek.
Fuks merdał ogonem i w ogóle nie miał pojęcia, o co i im u diabła chodzi z tą kupą desek. „Pół dnia roboty tylko po to, by miał się gdzie odsikać”? Przecież równie dobrze mógł sikać pod drzewko. „No, ale skoro tyle się napracowali, to może to robić i tutaj”.
Pomimo wielu prób, namówienia Fuksa, Nie wszedł on ani razu do swojej nowej budy. Zdesperowany Waldek, w pewnym momencie, nawet przyniósł z domu pętko kiełbasy i wrzucił je do budy, by zachęcić tym Fuksa, ale musiał je później sam wyciągać, bo Fuks, choć lubi kiełbasę, nie miał zamiaru się poniżać dla jednego pętka.
Waldek na razie odpuścił. Twierdząc, że musi się przyzwyczaić. Znaczy Fuks, do budy. Za to zrobił Fuksowi obrożę ze swojego starego, skurzanego paska. Ledwie go wystarczyło. Fuks miał w karku prawie tyle, co Waldek w pasie. Do obroży przytwierdził dwumetrowy kawałek nylonowej linki alpinistycznej, na której końcu wywiązał pętelkę.
„No proszę smycz jak oryginalna”, pomyślał, zadowolony ze swego dzieła. Fuks nie był co prawda zachwycony tym „prezentem”, ale w końcu dał sobie założyć obrożę. Poszli na spacer nad jezioro. Fuks grzecznie szedł przy nodze i wykonywał wszystkie polecenia jak jakiś szkolony pies, a nie kundel, który urwał się z łańcucha. W drodze powrotne to raczej Fuks prowadził Waldka niż Waldek Fuksa. Po jakimś czasie Waldek zorientował się w końcu, że idą w stronę zabudowań Kafki. Szli miedzą, po jednej stronie mając zaorane kartoflisko a po drugiej nieużytki po Fisiakach, którzy wyjechali do Niemiec. W miarę jak zbliżali się do miejsca, w którym wczoraj wieczorem odnalazł Fuksa, pies coraz bardziej zaczynał ciągnąć smycz. Waldek musiał przyspieszyć kroku, by za nim nadążyć. W końcu dotarli na miejsce. Za dnia dół wydawał się jeszcze większy niż w nocy. Waldek spuścił psa ze smyczy. Fuks wskoczył do wykopu i usiadł na jego dnie, patrząc tym swoim błagalnym wzrokiem na Waldka. Szczekał i popiskiwał, jak gdyby chciał, by Waldek wlazł tam za nim. W końcu Waldek dał się namówić i wgramolił się do dołu. Fuks zaczął kopać. Pod jego pazurami zaczęły się pojawiać jakieś brązowe korzenie, czy coś w tym rodzaju. Waldek zaczął się temu dokładniej przyglądać, aż w pewnym momencie sam zaczął kopać, pomagając Fuksowi.
Po chwili ukazały się przed nimi kości. Musiały być bardzo stare, bo całe były brązowe, ale nie ulegało wątpliwości, że były to kości jakiegoś sporego zwierzęcia, dużo większego od krowy.
Po powrocie do domu Fuks rozwalił się oczywiście na kanapie, a Waldek wziął telefon i wybrał ze spisu kontaktów numer Maćka. Po chwili w słuchawce odezwał się jego głos:
– Inspektor Smutkowski słucham.
– To ja. Waldek.
– A! To ty, nie spojrzałem, kto dzwoni. Co słychać?
– Mam taką nietypową sprawę… – Zaczął niepewnie Waldek.
– Gadaj, o co chodzi i nie owijaj w bawełnę, bo mam tu dzisiaj straszny zajob. O co chodzi?
– No, już mówię. Znalazłem kości…
– Jakie kości! – Zainteresował się Maciek. – Ludzkie?
– Nie. Ludzkie na pewno nie. Właściwie to nawet nie ja, je znalazłem, tylko Fuks, mój pies. – Tłumaczył Waldek.
– To ty masz psa? Pierwsze słyszę.
– No. Od niedawna. I właśnie ten pies, wykopał na polu, u sąsiada jakiś szkielet. Kości są olbrzymie i brązowe, chyba stare. To pewnie jakiś Dinozaur.
– Ty wiesz, o czym mówisz. A jak to tylko jakaś padła, dawno temu, krowa albo koń? – Sugerował nadal sceptyczny inspektor.
– Raczej nie, to coś większego. Krowę to ja nie jedną pod pegieerem zakopałem, jak na zarazę popadały i wiem, jak wygląda krowi kościec. To na pewno nie krowa, raczej faktycznie jakiś Dinozaur.
– No już dobra wyślę tam posterunkowego z Gnijewa, żeby zrobił oględziny i ewentualnie zawiadomił, kogo trzeba. A gdzie to konkretnie jest?
– No u Kawki za stodołą.
– To znaczy gdzie? Adres i nazwisko gospodarza.
– No przecież mówię, że Kawka, Waldemar, jak ja. Świnioryje 113. Po lewej. Cztery chałupy za mną. I nie mów nikomu, że to ja dzwoniłem. Nie chcę tu znowu jakich pismaków, jak by się okazało, że to naprawdę dinozaur jest. Dobra?
– No jasne. Anonimowy informator… Jak zwykle. To na razie, trzymaj się Waldek. Cześć.
Waldek odłożył telefon i wyjął z lodówki chłodne piwo. Otworzył i usiadł na krześle przy stole. Kanapę na dobre zaanektował Fuks niczym Putin, Krym.
Jeszcze tego samego dnia, pod bramą Kawki zatrzymał się radiowóz z Gnijewa.
Wieczorem Waldek, jak gdyby nigdy nic, poszedł z Fuksem na spacer po lesie. Przypadkowo przechodził nieopodal kawkowej stodoły. Wykop był opalikowany i ogrodzony biało czerwoną taśmą ostrzegawczą. Na jednym ze słupków wisiała tabliczka z tektury, na której ktoś niedbale nabazgrał flamastrem: „UWAGA Wykopaliska archeogiczne” To pewnie Kawka. (Jeszcze do niedawna podpisywał się przez „f”).
Następnego dnia przyjechał z Olsztyna cały bus archeologów. Właściwie to byli studenci z Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego i jeden jakiś profesor, podobno paleontologii, z Gdańska. Rozkopali Kawce całe pole za stodołą i jak się okazało, to wcale nie był dynozaur, tylko Mamut i to wcale nie taki stary. Mamuty wymarły podobno osiem tysięcy jat przed naszą erą. Więc ten, leżał u Kawki za stodołą zaledwie jakieś dziesięć tysięcy lat. No i nie wymarł w samotności, szkielet jego małżonki leży ponoć pod kawkową stodołą. Trzeba będzie rozebrać… (Hi, hi)