top of page

Czarcie Jeziorko

          W listopadzie przyszła zima. Śniegu nawiało jak nigdy i co gorsza, wcale nie chciał stopnieć. W piecu szumiał ogień, przyjemne ciepło rozchodziło się po izbie. Fuks wylegiwał się na kanapie, a Waldek z książką w ręce wygodnie mościł się w fotelu. Na kuchni, pyrtolił się w garnku gulasz, a za oknem szalała kolejna śnieżyca. Pogoda, że żal psa za próg wygonić.

            Jednak pojemność psiego pęcherza jest ograniczona i moment, w którym nieoparta potrzeba oddania moczu, weźmie górę, nad beztroskim wylegiwaniem się na ciepłej i miękkiej kanapie, był coraz bliższy. Fuks poderwał się nagle z kanapy, podszedł do swego pana i położył mu wielki łeb na kolanach.

            – No już dobrze. Zaraz pójdziemy. Tylko skończę rozdział.

            Fuks grzecznie odszedł i usiadł przy drzwiach, nie spuszczając wzroku ze swojego pana. Waldek skończył rozdział, w którym Herkules Poirot, wydawać by się mogło, już wiedział, kto zabił. Spojrzał na fuksa. Siedział grzecznie, wyprostowany trzymając w pysku smycz i wlepiał w niego te swoje maślate oczy. Waldek podniósł się z fotela, na co Fuks zaczął z entuzjazmem tłuc ogonem w drzwi.

            – No idziemy, już idziemy.

            Włożył grube skarpety, na to gumofilce. Bechatkę zapiął pod samą szyję i naciągnął mocno na uszy futrzaną czapkę uchatkę. Wyjął smycz z psiego pyska i otworzył drzwi do sieni, a potem na podwórze. Śnieg przestał właśnie padać. Wszystko wokoło było białe, aż bolały oczy. Fuks uwielbiał śnieg. Orał w nim swoim wielkim pyskiem, parskając i sapiąc. Wszystkie ciekawe zapachy ukryły się właśnie gdzieś tam, głęboko pod śniegiem. Miejscami śnieg sięgał Waldkowi do kolan, ale dla Fuksa nie był to żaden problem. Sadził wielkie susy, poprzez zaspy, kierując się w stronę lasu. Waldek brnął za nim, zostając wyraźnie w tyle. W pewnym momencie Fuks zniknął mu całkiem z oczu. Szedł dalej w stronę lasu, bo wiedział, że Fuks zna dobrze okolice i prędzej już on sam mógłby się tu zgubić niż Fuks. Był lekki mróz i niewielki wiatr nawiewał suchy śnieg, tworząc pod lasem spore zaspy. Szedł po wyraźnych psich śladach. Gdy doszedł do linii lasu, ślady psa zaczęły lawirować na prawo i lewo, jakby Fuks czegoś szukał. Węszył. Być może zwietrzył zająca. Jednak nigdzie nie było żadnych innych śladów. No cóż, śnieg niedawno przestał padać, a wiatr szybko zawiewał drobne ślady. Może to faktycznie zając. W pewnym miejscu, ślady Fuksa wyraźnie obrały konkretny kierunek, prowadziły teraz prosto w głąb lasu. Waldek zatrzymał się i zawołał:

            – Fuks, do nogi! Wracaj! Fuks!

            Odpowiedziało mu nieśmiało tylko echo. Nie miał zamiaru, brnąc w las. Wyhasa się, to wróci. Jeszcze kilka razy zawołał, najgłośniej jak umiał. Jednak w odpowiedzi nie usłyszał szczekania tylko znów to samo echo. Po następnym kwadransie zaczął się już martwić, ale daleki był jeszcze od decyzji, by iść tropem psa w las. Podjął ją, dopiero kiedy wydawało mu się, że usłyszał gdzieś z oddali krótkie szczeknięcie. Równie dobrze mógł to być odgłos jakiegoś innego zwierzęcia albo po prostu omam słuchowy. Naciągnął czapkę głębiej na uszy, postawił kołnierz bechatki, i ruszył w las po śladach psa. Co jakiś czas zatrzymywał się i nawoływał, następnie ruszał dalej. Śniegu nie było tyle, co na polach. Sięgał niespełna do połowy łydki, co ułatwiało marsz. Wysoki, sosnowy las schodził lekko w dół w stronę jeziora, które miejscowi nazywali czarcim. Tak naprawdę nie było go nawet na mapach. Było to jedynie spore zagłębienie w ziemi wypełnione wodą z małej rzeczki, która zmieniła swój bieg po którejś z kolejnych wiosennych powodzi.  Ślady nadal prowadziły prosto na wschód. Waldek zatrzymał się i dokładnie przyjrzał się tropom. Widać było, że Fuks wyraźnie tu zwolnił. Może się zmęczył albo coś go zaniepokoiło i postanowił być ostrożniejszy. Jednak nadal szedł na wschód, tylko wolniej. Nagle do waldkowych uszu dotarło dość wyraźne szczekanie, a zaraz po nim inny dźwięk. Waldek poczuł dreszcz wzdłuż kręgosłupa, włosy na całym ciele mu się zjeżyły. Ten dźwięk przypominał ryk pumy, ale było w nim coś złowieszczego. Coś o wiele bardziej obcego i nieodgadnionego. Waldek ruszył po śladach biegiem. W końcu dotarł do brzegu czarciego jeziora. Nad brzegiem siedział Fuks i patrzył w stronę wyspy. Czarcie jezioro nosiło taką nazwę, właśnie z powodu wyspy. Na tej niewielkiej wysepce rósł, a właściwie już teraz nie rósł, ale stał majestatyczny dąb. Olbrzymie drzewo obumarło jakiś czas temu. Nie wiadomo właściwie dlaczego. Być może jego zalane wodą korzenie zgniły i nie potrafiły zapewnić drzewu odpowiedniej porcji minerałów potrzebnych do życia, a może zabiła je jakaś choroba, lub pasożyty. Nie to było jednak najważniejsze. Najważniejsze było to, że drzewo, potężny dąb, uschło. Drobne, suche gałęzie poodpadały, inne połamał wiatr. Zostały tylko główne konary i olbrzymi pień. Całość przypominała olbrzymią postać z rozpostartymi szponiastymi ramionami, stojącą do pasa w wodzie. Stąd i nazwa.

            – Fuks! – Krzyknął Waldek.

            Pies odwrócił się wyraźnie zadowolony z obecności pana, co dał do zrozumienia ogonem, ale nie ruszył się z miejsca. Siedział nad brzegiem i patrzył w stronę dębu.

            – Co się stało piesku? – Waldek podszedł do psa i pogłaskał go po wielkim łbie. ­– Co tam jest? Co cię tak wkurzyło? – Pies znowu zaszczekał i dalej gapił się na wyspę.

            Dopiero teraz Waldek zaczął się dokładnie rozglądać po okolicy. Zauważył ślady krwi. Niewielkie, ale wyraźne i świeże. Obejrzał dokładnie Fuksa. Nie był ranny. Teraz dopiero spostrzegł ślady stóp. Do tej pory nie zwrócił na nie uwagi. Ślady jakby człowieka. Jednak bardzo duże. Rozmiar może, czterdzieści dziewięć albo nawet pięćdziesiąt. Do tego to nie były ślady butów tylko gołych stóp. Krew najwyraźniej należała do tego, kto pozostawił te ślady. Rozglądał się dalej i po chwili wszystko stało się jasne. Odnalazł pod śniegiem sidła zastawione tu przez kłusowników. Najpewniej zapomniane i porzucone. Jednak nadal groźne. Jednego żelazka brakowało i w tym miejscu właśnie było najwięcej krwi. Prześledził, po śladach krwi, trasę rannego. Wiodła do brzegu, gdzie ślady nagle się urywały.


            No tak, Fuks musiał go przestraszyć i wtedy, w panice popłynął na wyspę. No dobrze popłynął. Ale kto? A może co? Ślady były jakby ludzkie, ale nie do końca. Krew była czerwona jak każda. To trzeba było wyjaśnić.  

            Woda była lodowata. Jeśli popłynął na wyspę wpław, a wszystko na to wskazywało, to na pewno miał już objawy hipotermii. Jak tam się dostać suchą nogą? Zastanawiał się Waldek. Fuks wyczuł jego intencje i ruszył wzdłuż brzegu, Waldek za nim. W trzy minuty obeszli całe jeziorko dookoła. Gdy zatrzymali się po drugiej stronie, ich oczom ukazała się dziwna włochata, lub odziana w gęste futro postać. Siedziała oparta plecami o drzewo. Mimo swoich monstrualnych rozmiarów wyglądała na przestraszoną. Kuliła głowę w ramionach, a rękoma obejmowała swą wielką stopę. „O kurna! Wielka stopa”, pomyślał Waldek. I rzeczywiście postać przypominała trochę tę z opowieści o  Sasquatch’u czy Yeti. Fuks znowu zaczął szczekać. Tamten na wyspie wyszczerzył kły i ryknął. Fuks zamilkł natychmiast. W tym ryku było więcej bólu niż groźby. Cierpiał. Stopa krwawiła. Fuks znów zaczął szczekać, ale Waldek zaraz go uciszył.

            – Spokojnie piesku. Spokojnie on nie jest groźny. – Pogłaskał psa po głowie.

            Humanoidalny stwór spojrzał na Waldka, jakby zrozumiał jego słowa.

            – Nie chcemy ci zrobić krzywdy. Chcemy ci pomóc. – Spokojnym głosem mówił Waldek. Fuks grzecznie siedział przy Waldka nogach i ani pisnął.

            W pewnym momencie stwór zaczął wydawać jakieś nieartykułowane dźwięki i demonstracyjnie wskazywać na ranną stopę. Faktycznie nie wyglądała najlepiej. Wciąż obficie krwawiła, a żelazko nadal było w nią wczepione i pobrzękiwało kawałkiem łańcucha. Trzeba było jak najprędzej usunąć to zardzewiałe żelazo i zatamować krwawienie. Najlepiej byłoby też zdezynfekować ranę. Waldek nie nosił ze sobą apteczki, zwłaszcza że wyszedł tylko z psem na spacer. Zaraz, pomacał jeszcze raz kieszenie. Jest! Telefon. Od razu zadzwonił do Waśki.

            – Waśka, wiesz, gdzie jest Czarcie Jeziorko? – Zapytał od razu, gdy tylko Mundek odebrał telefon.

            – Jakie jeziorko? – odpowiedział pytaniem, zaskoczony Waśka.

            – Czarcie, to z wysepką w lesie. Z tym wielkim dębem… –Tłumaczył Waldek.

            – A… To! Wiem, jasne, że wiem, a o co chodzi?

            – Weź apteczkę i przyjdź tu jak najszybciej. Nie powinno ci to zająć więcej jak pół godziny.
– Mówił Waldek.

            – Gdzie? Do Czarciego Jeziorka? A co ty tam robisz?

            – Mieliśmy z Fuksem mały wypadek, jak przyjdziesz, sam zobaczysz.

            – To, co mam właściwie zabrać, bo apteczki to ja nie mam, ale Gertruda ma różne leki w kredensie.

            – Weź bandaże, gazę i co tam jeszcze masz do opatrunków, plaster taśmę klejącą cokolwiek. A i coś do odkażania ran. Woda utleniona, jodyna. Weź to, co masz, pośpiesz się.

            Waldek się rozłączył.

            – No dobra, musisz tu do nas jakoś przyjść. – Zwrócił się Waldek do Wielkiej Stopy.

            Stwór, jakby wszystko rozumiał, wstał i wolnym krokiem, stawiając ranną stopę tylko na pięcie, ruszył w ich stronę, brodząc w niegłębokiej, bo sięgającej mu jedynie do pasa, wodzie. Po chwili był na drugim brzegu. Potknął się, zawył z bólu i usiadł, z głośnym plaśnięciem mokrego futra. Waldek, ostrożnie i powoli zaczął podchodzić do Stwora. Gdy był już tylko kilka kroków od niego, ogarnął go strach. Stwór był olbrzymi. Miał na oko ze trzy metry wzrostu i jakieś dwieście kilo wagi, a może to tylko gęste futro potęgowało takie wrażenie. W każdym razie zawahał się przez moment, ale to była tylko chwila zwątpienia. Podszedł do niego na tyle blisko, by móc dokładnie przyjrzeć się rannej stopie. Rzeczywiście nie było najlepiej. Rana była poważna i groziła zakażeniem. Żelazo było porządnie zardzewiałe i wgryzało się w stopę głęboko. „Największym problemem będzie usunięcie żelaza ze stopy”, pomyślał Waldek i już zaczął obmyślać chytry plan. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z tym planem, uda się pomóc rannemu. Uniósł otwarte dłonie w górę, by pokazać, że nie ma broni. Potem zbliżył się jeszcze bardziej. Stwór nie protestował. Spuścił z rezygnacją głowę i nawet nie patrzył na Waldka. Waldek dotknął żelaza na stopie stwora. Tamten tylko drgnął z bólu, ale nie wydał żadnego dźwięku. Waldek obejrzał dokładnie mechanizm potrzasku. Nie był skomplikowany. Jeśli udałoby się zsunąć sprężynę z trzpienia, zatrzask puści i szczęki się rozewrą. To na pewno sprawi ból pacjentowi. Nie wiadomo jak zareaguje. „Cóż, ryzyk-fizyk”, pomyślał Waldek. „Raz kozie śmierć”.

            Waldek sięgnął ręką po leżący obok nieduży kij, po czym cisnął go w krzaki, jednocześnie krzycząc - Aport! - i zaraz potem szarpnął za sprężynę żelazka. Mechanizm zgrzytnął. Zatrzask puścił. Stwór zawył. Fuks dopadł patyka. Wszystko to stało się prawie w tym samym momencie. Waldek odskoczył i przewrócił się na plecy, przerażony zacisnął powieki, ale nic się nie działo. Otworzył oczy. Stwór mu się przyglądał, jednocześnie trzymając się obiema rękoma za kostkę zranionej nogi. Na ziemi leżało pokrwawione, zardzewiałe, żelazko. Yeti wydawał się nawet zadowolony, niczym pacjent wychodzący od dentysty, i wtedy za ich plecami pojawił się Mundek.

            – O kurna! Wala co to za małpolud?! – Krzyknął Mundek.

            Sasquatch wzdrygnął się na widok Mundka odzianego w baranicę i za dużą futrzaną czapę spadającą mu na oczy. Waldek poderwał się z ziemi i starał się uspokoić stwora, a przede wszystkim odciągnąć jego uwagę od Mundka. W końcu mu się to udało. Wielka Stopa się uspokoił i tylko chwilami zerkał podejrzliwie w stronę Waśki. Nadal trzymał się za poranioną nogę.

            – Przyniosłeś wszystko, co ci kazałem? – Spytał spokojnym głosem Waśkę.

            – Jasne. – Waśka uniósł do góry wypchany czymś, niebieski, foliowy worek.

            Stał nadal w sporym oddaleniu i nie miał odwagi podejść bliżej. Waldek go wcale nie namawiał, kazał tylko rzucić sobie worek. Wylądował prawie pod jego stopami. W worku były środki opatrunkowe gaziki, bandaże, plastry, nawet chusta trójkątna. Waldek spojrzał na Wielką Stopę. „Nogi to mu raczej w temblak nie wsadzę”, pomyślał i zwrócił się do Mundka:

            – A do dezynfekcji coś masz?

            – Mam, ale nie będę tym rzucał. – To mówiąc, wyjął z kieszeni półlitrową butelkę.

            – Jak się boisz, daj ją Fuksowi, on mi ją przyniesie.

            – Jasne, że się nie boję, ale nie chcę wystraszyć małpoluda. – Powiedział.

            Podał butelkę Fuksowi, który dzierżąc ją za szyjkę, zaniósł Waldkowi i położył obok sterty środków opatrunkowych. Następnie odszedł na bezpieczną odległość i usiadł, obserwując dalszy przebieg wypadków.

            Waldek zaczął rozpakowywać opakowania z gazikami i bandaże. Ujął butelkę w prawą rękę i lewą odkręcił zakrętkę.

            – No dobra. To pokaż tę stopę, musimy to zdezynfekować. Uniósł do góry butelkę z alkoholem. – To będzie trochę bolało, ale muszę to zrobić, żeby nie wdało się zakażenie.

            Stwór mu się dokładnie przyglądał. A szczególnie obserwował butelkę w jego ręku. Waldek wiele nie myśląc, przyłożył butelkę do ust i pociągnął z niej spory łyk. Pacjent jakby trochę się uspokoił. Waldek nie czekając na lepszy moment, chlusnął z butelki na pokrwawioną stopę Wielkiej Stopy. Stwór zawył tak głośno, że Mundek robiący właśnie zdjęcia swoją komórką omal się nie przewrócił. Oparł się o drzewo i schował telefon do kieszeni. Sasquatch dał sobie opatrzyć nogę.
Po wszystkim Waldek spojrzał na swoje dzieło.

            – Profesjonalna robota. Nawet w szpitalu, by ci lepiej nie zrobili opatrunku.

            Rzeczywiście opatrunek wyglądał imponująco. Przypominał but narciarski i prawdopodobnie był równie wytrzymały. Poszły, co prawda, na niego wszystkie środki opatrunkowe, które Waśka przyniósł, i prawie cała rolka srebrnej taśmy naprawczej. Ale efekt był bardziej niż zadowalający.

            – No, to teraz już sobie pójdziemy. Powinieneś dać sobie już radę. – Powiedział do Wielkiej Stopy Waldek.

            Podniósł się i wyprostował. Stwór nadal siedział na ziemi, jednak i tak górował nad Waldkiem. Pozbierał opakowania po bandażach i gazikach i spakował do niebieskiego worka.

            – To na razie. Jak byś był kiedyś w tej okolicy, to uważaj na sidła i wnyki. Pełno tu tego. Cześć! – Powiedział Waldek.

            Odwrócił się i odszedł w stronę Waśki. Fuks dołączył do niego w połowie drogi. Spotkali się na pagórku, z którego Waśka obserwował całą akcję.

            – Ty Wala to jest nieprawdopodobne. Co to jest, Yeti? – Zapytał Waśka.

            – Nie wiem może to Wielka Stopa a może Yeti. Czy to ważne? Wlazł w stare żelazko i poranił sobie stopę. Pomogliśmy mu i tyle.

            – No co ty Wala. Chyba go tak nie wypuścisz?

            – Kogo?

            – No tego małpolu… – Mundek przerwał w pół słowa.

            Spojrzał w stronę Czarciego Jeziorka, gdzie jeszcze przed chwilą siedział Sasquatch, ale go tam nie było. Nie było nawet śladu po tym olbrzymie.

            – Na szczęście zrobiłem zdjęcia. – Powiedział Mundek, wyciągając z kieszeni komórkę.
– Inaczej nikt by nam nie uwierzył.

            – Świetnie, pokaż, dobrze wyszły?

            Mundek podał telefon Waldkowi. Ten zaczął przeglądać zdjęcia.

            – Dobre. Całkiem ostre. A to zbliżenie… Ups!

            – Co się stało? – Zainteresował się Mundek. – Oddawaj!

            Waldek posłusznie oddał telefon.

            – Chyba coś nie tak mi się kliknęło. – Powiedział.

            – Co nie tak… – Mundek nerwowo zaczął przesuwać paluchem po ekranie. – Skasowałeś zdjęcia! Skasowałeś wszystkie zdjęcia! Coś ty zrobił?!

            – No przecież mówię, że coś mi się nie tak kliknęło.

            – Nie tak?… I kto nam teraz w to wszystko uwierzy?! – Prawie płakał Mundek.

            Waldek tylko wzruszył ramionami i uśmiechnął się do merdającego ogonem Fuksa.

Poprzednie

Wróć

Następne

bottom of page