top of page

Pieruńskie ożywienie

             Lipiec był wyjątkowo deszczowy tego roku. Po bezśnieżnej zimie natura postanowiła wyrównać wodne rachunki. Lało jak z cebra. Deszczowa aura utrzymywała się od początku miesiąca. Przez pierwsze dwa tygodnie lipca spadło więcej deszczu niż przez ostatnie pół roku. Na domiar złego, co jakiś czas przechodziły przez północno-wschodnią Polskę gwałtowne burze z porywistym wiatrem a nawet gradem. Jednak, jak do tej pory, zjawiska te szczęśliwie omijały Świnioryje.

Waldek siedział w domu i doskonalił swój kunszt kulinarny. Dziś na obiad miały być mielone

z pieczarkami, do tego ziemniaki z wody i surówka z kiszonej kapusty. Na stole leżała tęga książka kucharska, którą Waldek dostał w prezencie od Gertrudy, kiedy to przeszedł już podstawowy kurs gotowania jej autorstwa. Zdarzały mu się jeszcze czasem małe wpadki, ale radził sobie w kuchni całkiem nieźle.

            W garnku wolniutko pyrtoliły się pod przykrywka ziemniaki a Waldek właśnie zaczął smażyć kotlety, gdy nagle, wodnistą, szarą, prawie czarną przestrzeń za oknem rozświetlił blask błyskawicy a zaraz potem, powietrze rozdarł huk potężnego wyładowania. Niemiłosierny łoskot wprawił na chwilę w drgania wszystkie sprzęty w waldkowej kuchni. Garnki zagrały tusz a światło zgasło. Zapadły prawie egipskie ciemności. Prawie, bo niewielki gazowy płomień pod garnkiem, otulał niebieskim światłem Waldka dłonie, a przez okno wlewał się do wnętrza ciężki od wilgoci półmrok deszczowego popołudnia.

            „Jasna cholera. Musiało walnąć w transformator”. Pomyślał Waldek i podszedł do okna, potykając się przy tym o krzesło. Krajobraz za oknem przypominał scenę z filmu o końcu świata. Deszcz, a teraz też grad, tłukł niestrudzenie w okna, jakby zakłopotany tym, że szyby jeszcze nie rozsypały się w drobny mak. Wszystko to przypominało bardziej październikową noc, niż lipcowe popołudnie. Trwało to niecały kwadrans. Po czym burza odeszła na wschód. Niskie burzowe chmury powoli odpływały w stronę horyzontu, powłócząc leniwie słabnącą ulewą. Miejsce październikowej, gradowej nocy, zaczęło znowu zajmować, co prawda jeszcze pochmurne, ale jednak lipcowe popołudnie. Zrobiło się dużo jaśniej. W prawdzie nie wyjrzało słońce, ale miejsce czarnych, ciężkich jak ołów, burzowych chmur zajęły teraz rozciągnięte i poszarpane stratocumulusy, przez które momentami prześwitywały wątłe promyki słońca.

            Waldek postanowił, gdy deszcz już całkiem przestał padać, wyjść i rozejrzeć się po okolicy. Ten piorun musiał uderzyć gdzieś blisko. Ubrał gumofilce i płaszcz przeciwdeszczowy, który zawsze zabierał na ryby. Na zewnątrz było rześko. Waldek udał się drogą w stronę transformatora oddalonego od jego chałupy jakiś kilometr. Gdy znalazł się już na miejscu, nie stwierdził żadnych widocznych uszkodzeń. Transformator wyglądał normalnie, ale nie mruczał jak zwykle. Brak zasilania – pomyślał. Zaczął rozglądać się po okolicy. Nigdzie nie było żywego ducha. Zaraz za transformatorem, odchodziła od głównej wąska, polna droga, prowadząca na wzgórze, gdzie znajdował się cmentarz. Spojrzał w tamtą stronę. Było cokolwiek daleko, ale zdawało mu się, że widzi dym a może to tylko mgła podnosząca się po gradowej nawałnicy. Ruszył więc dróżką w stronę cmentarza.
Cmentarz był stary. Pamiętał jeszcze czasy zaborów. Wtedy ta wieś nazywała się Schweineschnauzen
(1) i liczyła sobie tylko 36 kominów i zaledwie 150 dusz, ale był tu ewangelicki kościół i cmentarz.

Po wojnie kościół całkowicie spłonął. Na jego miejscu postawiono nowy już rzymsko katolicki,

ale na cmentarzu stała jeszcze do dziś drewniana kaplica z czasów, w których Świnioryje zamieszkiwali prawie sami Luteranie.

            Podchodząc w górę wzniesienia, Waldek miał coraz większe wrażenie, że coś jest nie tak.

To nie była mgła. Powietrze przesycone było wyraźnym zapachem ozonu i dymu. Kiedy doszedł

do cmentarnej furty, już wiedział co go tak intrygowało. Niebyło kaplicy. Stara, drewniana kaplica zniknęła. Postanowił to sprawdzić. Wszedł przez niedomkniętą furtę i podreptał brukowaną kamieniami alejką pod górę, do miejsca gdzie do niedawna znajdował się stary, luterański, cmentarny przybytek. Dotarłszy na szczyt pagórka, zrozumiał już, co tutaj się wydarzyło. W miejscu, gdzie powinna być kaplica, znajdował się teraz sporych rozmiarów krater. W około porozrzucane były tlące się deski i belki konstrukcyjne, które jeszcze niedawno stanowiły siedemnastowieczny zabytek. Znajdujące się najbliżej nagrobki były uszkodzone. Trawa wokół była wypalona. Wszędzie unosił się dziwny zapach. Dopiero gdy przyjrzał się bliżej, stwierdził, że ów zapach pochodził z tlących się poczerniałych kości, których całe mnóstwo  leżało porozrzucane wśród desek i spalonej trawy. Kiedy zdał sobie sprawę z pochodzenia owego dziwnego zapachu, zaczął się krztusić i kaszleć.


            Wtedy ją zobaczył. Stała może dwadzieścia metrów od niego. Zgarbiona, podpierająca się laską, stara kobieta, ubrana w czarne łachmany, bo ubraniem tego raczej by nie nazwał, a na głowie miała czarną chustkę. Stała odwrócona do niego plecami. Zastanawiał się, kto też to może być, ale nie mógł nikogo skojarzyć z tą postacią. Może tylko stara Skowronowa przychodziła mu na myśl, ale ona przecież już nie żyje ze trzy miesiące. Nawet był na jej pogrzebie. Pochowano ją gdzieś niedaleko tego miejsca. Jego ciekawość zaczęła go już tak uwierać, że w końcu nie wytrzymał i zawołał:

– Dzień dobry!

             Kobieta nie odwróciła się, nawet się nie poruszyła, jakby była głucha.

– Dzień dobry! – Powtórzył, tym razem głośniej.

            Żadnej reakcji. Zaczął iść w jej kierunku. I dopiero wtedy się odwróciła.
Waldek stanął jak wryty. Mój Boże, pomyślał. Stał jak słup soli i wlepiał wzrok w twarz staruchy. Jej oczy były matowe, niemalże białe, nie było prawie w ogóle widać źrenic. Nos był zapadnięty do wewnątrz czaszki. Jej skóra, koloru zielonej pleśni, wyglądała jakby naprawdę pokrywała ją pleśń.

Z jej otwartych ust, oblamowanych szarą mazią warg, wypadały na czarną chustę, którą była okryta, niewielkie, białe, wijące się czerwie. Waldek był tak przerażony, że nie mógł się ruszyć. Ba, nie mógł nawet mrugnąć oczami. Stał i patrzył na starą kobietę a ona podniosła wolno rękę i wskazała go chudym, kościstym palcem, zakończonym długim, czarnym, zakrzywionym pazurem. To na prawdę była Skowronowa i naprawdę nie żyła. Kiedy ruszyła, wolno powłócząc nogami, w jego stronę, Waldek się w końcu otrząsnął. Odwrócił się i zaczął uciekać, ale po kilku krokach potknął się

o fragment przewróconego nagrobka i upał. Już miał wstać kiedy poczuł, że ktoś go chwyta za kostkę. To niemożliwe by Skowronowa tak szybko go dopadła. Odwrócił się i zobaczył, że za kostkę lewej nogi, trzyma go jakaś ręka wyzierająca z grobu, o którego leżącą na alejce część nagrobka się potknął. W kilka sekund później w okolicy jego głowy, z pomiędzy patyków i odłamków ludzkich kości, porozrzucanych przez eksplozję, wychynęła z ziemi następna dłoń, tylko częściowo pokryta rozkładającą się tkanką. Waldek wyrwał nogę z uścisku kościstej dłoni i zaczął pędzić na łeb na szyję, nie oglądając się za siebie, w stronę cmentarnej furty. Gdy przez nią przelazł, zaczął z całych sił dopychać zardzewiałe, żelazne skrzydło by ją zamknąć. W pewnym jednak momencie zreflektował się, że mór, którym ogrodzony był cmentarz nie był w najlepszym stanie i w kilku miejscach znajdowały się w nim wyrwy o wiele szersze od tej furtki. Zaprzestał bezsensownych wysiłków i rzucił się biegiem w stronę wsi.

            Mundek właśnie stał przy swojej bramie, oparty na zbrojeniowym pręcie, którym jeszcze przed chwilą próbował udrożnić przepust pod swoim mostkiem, by woda odpływała dalej rowem a nie wlewała się na podwórko. Najpierw usłyszał krzyki a dopiero później zobaczył, biegnącego w jego kierunku Waldka.

– Waśka! Waśka! – Krzyczał Waldek z trudem łapiąc pomiędzy okrzykami powietrze.

– Co się tak Wala drzesz, jakbyś ducha zobaczył.

– Gorzej Waśka, dużo gorzej! – Dopadł furtki i nie bacząc na wielką kałuże pobiegł na przełaj przez podwórko Waśki, krzycząc. ­– Zamykaj szybko chałupę, idą tu!

– Kto idzie? – Zapytał Waśka, gdy już dogonił kolegę, prawie pod swoimi drzwiami.

– Zombiaki!

– Kto?! – Zapytał jeszcze raz Mundek i rozdziawił japę.

– No przecież mówię, że zombiaki! – Powtórzył  Waldek.

– Coś ty Wala pił? Jakie zombiaki? Co ty wygadujesz? Wala opanuj się, bo zaraz ci jakaś żyłka pierdyknie. Opowiadaj spokojnie, gdzie te zombiaki widziałeś?

– Gdzie Gertruda? – Zapytał ni z gruszki, ni z pietruszki Waldek.

– W kościele, a gdzie ma być, dziś niedziela to śpiewa w chórze.

– No cóż, może tam będzie bezpieczna. Rozumiesz, poświęcona ziemia, święte miejsce. – Usiłował tłumaczyć Waldek.

– Co ty bredzisz? Mów normalnie co się stało.

– Na trzeźwo nie dam rady Waśka. Chodźmy do drewutni.

Poszli. Mundek od razu wyjął z tajnego barku dwie szklanki i pełną butelkę wyborowej. Walnęli po jednym. Waldek od razu podsunął Mundkowi szklankę, żeby ten nalał mu jeszcze. Mundek to zrobił

i patrzył szeroko otwartymi oczyma na swojego przyjaciela. Waldek wychylił drugą szklankę i dopiero teraz zakąsił ogórkiem ze słoika stojącego na warsztacie koło szlifierki. Wypuścił głośno z płuc przegrzane powietrze i zaczął:

– Na pewno widziałeś tą burzę, nie sposób było jej nie zauważyć, zwłaszcza jednego pioruna, który uderzył gdzieś blisko. Myślałem, że walnęło w trafo, bo zaraz po tym zgasło światło, więc jak tylko przestało lać, poszedłem zobaczyć co się stało, ale transformator był w porządku. Co prawda nie działał ale to nie od pioruna. Brak zasilania. Musiało walnąć gdzieś w linie i wywaliło jakieś zabezpieczenia na podstacji. Poszedłem więc szukać miejsca gdzie i w co tak walnęło. Na logikę, to najwyżej w okolicy jest cmentarz. I tam też poszedłem. Wyobraź sobie, że się nie myliłem. Piorun walnął centralnie w kaplice na cmentarzu. Teraz nie ma po niej śladu, a właściwie jest ślad, spory lej jak po bombie…
No to nalej jeszcze jednego bo zasycha mi w gardle.

           Mundek ocknął się z zasłuchania i polał Waldkowi trzy czwarte szklanki. Ten wypił duszkiem, chuchnął w rękaw, zakąsił ogórkiem i kontynuował opowieść.

– Tlące się jeszcze deski i belki były porozrzucane w promieniu kilkunastu metrów. Nagrobki były poprzewracane a pomiędzy nimi walały się ludzkie kości. Krajobraz jak po wojnie. I wtedy zobaczyłem Skowronową. Pamiętasz Skowronową?

– Pamietam… Ale ona już nie żyje jakiś czas. W kwietniu był chyba pogrzeb. – Odpowiedział rzeczowo Mundek.

– No właśnie. N I E Ż Y J E ! – Prawie przeliterował Waldek. – Otóż stała tam, ubrana na czarno. Gdy zobaczyłem jej twarz, przeraziłem się i zacząłem uciekać, ale się przewróciłem o jakiś nagrobek

i wtedy oni, zaczęli po kolei wyłazić z grobów. Zaczęli się wygrzebywać. Jeden nawet złapał mnie

za nogę, ale się wyrwałem. Uciekłem i przybiegłem tutaj.

– Ale kto „Oni”. Umarlaki? – Niedowierzał Mundek.

– Umarlaki, ożywieńcy, nieumarli, zombie. Nazywaj ich jak chcesz.

              Mundek nadal stał wpatrzony w przyjaciela. A w ręku trzymał napoczętą butelkę.

– To co jeszcze jednego? – Odezwał się wreszcie do Waldka. Wykonując gest butelką w jego kierunku.

– A polej, już mi trochę lepiej. Zaczynam się uspokajać. – Powiedział Waldek i podsunął swoją szklankę w stronę Mundka.

             Tym razem Mundek nalał i sobie. Wypili.

– Wiesz Musimy coś z tym zrobić. – Podsumował Waldek.

– Ale co chcesz zrobić trupom. Przecież ich nie zabijesz i tak już nie żyją.

– Oglądałem kiedyś z Moniką taki film o zombiakach. „Noc żywych trupów”, czy coś takiego.

I w tym filmie załatwiali zombie strzelając im w głowę. A jak który ugryzł kogo, albo zadrapał do krwi, to ten też stawał się zombiakiem.

– To może osikowy kołek i srebrne sztućce? – Zaproponował Mudnek.

– Nie. To na wampiry. I jeszcze czosnek. – zganił go Waldek. ­– Musimy wziąć jakąś broń. Masz jeszcze ten pistolet?

– Jasne, że mam.

– To leć po niego, ja skompletuję resztę.

             Mundek pobiegł do domu po pistolet, który bezpiecznie leżał sobie pod podłogą w sieni. Waldek w tym czasie wziął szpadel i małą siekierę a właściwie toporek, który wcisnął sobie za pasek od spodni. Wychodząc zabrał też siekierę wbitą w pniak przed drewutnią. Ze szpadlem w jednej a siekierą w drugiej ręce ruszył w stronę chałupy. Spotkali się w połowie drogi.

– Masz gnata? – Spytał Waldek.

– Mam – Odpowiedział Mundek.

             Waldek wręczył Mundkowi jeszcze siekierę i ruszyli w stronę cmentarza.

Pierwszego ożywieńca spotkali już na głównej drodze. Coś mruczał i wyciągał do nich ręce. Mundek trafił go pierwszym strzałem w sam środek głowy. Mózg, czy co to tam było, rozprysło się za nim na asfalt, zachwiał się i upadł na jezdnie. Nie tracąc czasu zepchnęli go tylko nogami do rowu i poszli dalej. Następny wisiał na płocie Chabroskich, nabity na jeden z ozdobnych kolców solidnego kutego ogrodzenia. Drugi strzał był także precyzyjny, na płocie został tylko tors a głowa poszybowała gdzieś na podwórko. Zbliżając się do kościoła usłyszeli krzyki. Na schodach przed świątynią, stało kilka kobiet i jedna przez drugą coś krzyczały. Przed nimi stał ksiądz proboszcz z kropidłem i wymachując nim w powietrzu, kreślił jakieś dziwne znaki, na pewno nie krzyża. Jednak na zebranych pod kościołem zombiakach, nie robiło to większego wrażenia.

– Wynocha wszyscy z powrotem do kościoła i zamknąć drzwi! – Ryknął Waśka swym tubalnym głosem. – My się tym zajmiemy! – podniósł do góry rękę z pistoletem.

Proboszcz kuleczka, bo tak go nazywał Mundek, z powody jego dość znacznej nadwagi, zagonił baby z powrotem do kościoła i zamknął drzwi. Dokładnie tak jak mu Mundek polecił.

– Oszczędzaj naboje. – Krzyknął do niego Waldek, wykonujący właśnie manewr oskrzydlający.  

            Teraz pomiędzy nim a Waśką znajdowało się pięciu nieumarłych. Poruszali się niemrawie, powłócząc nogami, człapiąc raczej niż idąc. Ich koordynacja ruchów też pozostawiała wiele do życzenia. Mieli bardzo słabą orientację w terenie. Nie byli też zbyt spostrzegawczy, ale kiedy już cię zobaczyli parli do przodu nie bacząc na przeszkody. Walka z jednym takim była banalnie prosta. Wystarczyło z zaskoczenia, a nie były to zbyt bystre bestie, przywalić szpadlem w kolana, by zwalić zombiaka z nóg, potem już tylko odrąbać mu łeb. Pestka. Problem zaczynał się gdy było ich więcej, na przykład tak jak teraz. Trzech truposzczaków jednocześnie szło na Waśkę. Człapali, powoli ale z determinacją, popychani pierwotną rządzą krwi.(Czy mózgów?). W każdym razie Mundek wyjął gnata i wycelował w pierwszego z brzegu, nacisnął spust. Nic. Zamek się zaciął. Nacisnął spust jeszcze raz. Nadal nic. Ożywieńcy byli już o kilka kroków i wyciągali do niego swoje suche kościste ramiona. Waldek, wyciągając właśnie toporek z czaszki drugiego zombie, ruszał na odsiecz koledze. Zamaszystym półkolistym ciosem szpadla zwalił dwóch umarlaków na ziemie, druzgocąc im piszczele. Mundek trafił siekierą precyzyjnie w kark jednego z nich, zamachnął się drugi raz i trzymając siekierę za koniec styla poprawił, rozgniatając jego czaszkę na miazgę. Waldek skończył ze swoim i spojrzał na Mundka. Został jeden. Mundek zamaszystym ciosem obucha powalił zombiaka pod stopy Waldka a ten szpadlem odrąbał czerep od reszty zwłok.

Gratulując sobie nawzajem i poklepując się po plecach, ruszyli dalej w stronę cmentarza. Na polnej drodze napotkali jeszcze jednego, nie miał nóg, czołgał się biedak, kłapiąc bezdźwięcznie szczęką. Jeden cios Mundkowej siekiery załatwił sprawę. Weszli na teren cmentarza. Niektóre groby były nienaruszone. Ale im bliżej miejsca, w które uderzył piorun, kiedyś stała kaplica a teraz znajdował się pięciometrowej średnicy lej jak po bombie, coraz więcej grobów było rozkopanych. Gdzie nie gdzie poruszały się jakieś okaleczone niekompletne zwłoki i wyciągały do nich ręce, jakby z niemą prośbą o litość. Waldek załatwiał to jednym uderzeniem szpadla. Trzeba przyznać, że Mundek dbał o narzędzia. Szpadel był solidnie oprawiony i porządnie naostrzony.

Gdy obeszli już cały cmentarz, a zajęło im ro dobrą godzinę, Waldek przystanął
i ni stąd ni z owąd zapytał Waśkę.

– Ty! Widziałeś gdzieś Skowronową?

Mundek stanął jak wryty – Masz rację. Nie widziałem…

           Spojrzeli jeszcze raz na siebie i bez słowa ruszyli biegiem w stronę wsi.

Baby zaczęły już wyłazić z kościoła i powoli rozchodzić się do domów omijając z daleka, leżące pokotem na placu przed kościołem szczątki umarlaków. Proboszcz Kuleczka oddawał właśnie na jednego z nich obiadek, nie mogąc powstrzymać targających nim torsji. Gertruda z dwoma jeszcze koleżankami z chóru krzyknęła w stronę chłopaków.

– To wy ich tak urządziliście?

– Ktoś musiał! – Odpowiedział, nie zatrzymując się Mundek i dodał: – Zmykaj szybko do domu i zamknij dobrze drzwi.

            Byli już nie daleko domu Zdzicha Skowrona, gdy dopadli furtki ta była otwarta na oścież, drzwi do chałupy też. Ruszyli bez zastanowienia. Gdy weszki do izby, Skowronowa już chciała zanurzyć zęby w szyi leżącego na łóżku, z nogą w gipsie, Zdzicha Skowrona. Jeden precyzyjny cios Mundkowej siekiery na długim stylu, odrąbał jej głowę i posłał ją w kąt izby. Z głowy, gdy toczyła się po podłodze, jak z zepsutej grzechotki, wysypywały się niczym ryż, białe robaki. Reszta Skowronowej osunęła się do tyłu i z cichym plaskiem upadła na podłogę.

– Co się stało? – Odezwał się przebudzony i zaskoczony widokiem Mundka i Waldka Stary Skowron.

– Nie, nic. Śpij dalej. Z tą nogą i tak nam nie pomożesz a mamy trochę sprzątania…

(1) Schweineschnauzen (niem.) (czyt. Szwajnesznauzen.) dosłowne tłumaczenie – Świńskie ryje.

Wróć

Poprzednie

Następne

bottom of page