Przemysław R. Cichoń
Indiana Jones
Czyli dalsze przygody Waldka Paciaji i Mundka Waśki.
Kurna, jeszcze trzy dni do dziesiątego. Rozumie pani, fundusze
się skończyły, może tak wziąłbym dwie krówki w kredo, a po
dziesiątym wszystko dopniemy? – próbował niezgrabnie negocjować Waldek.
Jeśli jednak chodzi o negocjacje, to Maźniakowa nie należała do łatwych partnerów.
– Panie Paciaja, jak będzie pan miał pieniądze, to panu sprzedam
nawet całe stado, a na razie mogę panu dać seteczkę na zeszyt
do dziesiątego, bo widzę, że zaraz mi się pan tu rozsypie.
Waldek grzecznie podziękował i wyszedł ze sklepu. Na tylnej
rampie nie zastał nikogo. Nic dziwnego, był siódmy, a niewielu
znalazłoby się śmiałków takich jak on, którzy odważyliby się prosić
Maźniakową o kredyt. Odkręcił buteleczkę i jednym haustem
wchłonął zawartość. Po czym odsunął ją od ust na wyciągnięcie ręki.
Przez chwilę patrzył na wódkę wzrokiem wyrażającym rozczarowaniei zdziwienie.
– Cóż, trzeba szukać pomocy. A gdzie najlepiej szukać pomocy,
jeśli nie u najlepszego kumpla?
Mundek właśnie był zajęty rąbaniem i układaniem drew. „Zima
za pasem, a tu, w drewutni, ani kawałka drewna” – zauważyła rano,
przed wyjściem do kościoła, jego Gertruda. Po czym dała mu do zrozumienia,
że to właśnie on powinien się tym zająć. No to się zajął. Na
szczęście w szopie miał jeszcze schowane pół literka tego specjału od
Hieronimusa i pokrzepiał się właśnie jego odrobiną, gdy usłyszał nawoływania
od strony ogrodzenia.
– Waśka!… Waśkaaaa!
– Czego, do ciężkiej cholery!? – warknął Mundek, wychodząc
z szopy i zbliżając się do ogrodzenia. Tak, jak przypuszczał, za płotem
stał Waldek Paciaja.
– Czego kurna chcesz, nie widzisz, że mam robotę?
– Kurna, Waśka, ty wiesz, że ta wredna Maźniakowa nie chciała
dać mi na kreskę dwóch marnych flaszek do dziesiątego?
– No wiesz, to akurat mogę sobie wyobrazić. Zdziwiłbym się,
jakby ci dała choć jedną. Ostatni dług spłacałeś chyba pół roku.
– Przestań, miałem wtedy bardzo trudną sytuację majątkową.
– A teraz masz łatwą? – zapytał z szelmowskim uśmiechem na
twarzy i wyjął z kieszeni paczkę ukraińskich papierosów. Waldek
w końcu wgramolił się na czterech przez dziurę w płocie i otrzepywał
właśnie spodnie, gdy z głębi podwórka rozległ się klakson
samochodu. Mundek wręczył koledze paczkę fajek i zapalniczkę – masz, zapal sobie
– a sam poszedł zobaczyć, kogo tam u diabła licho niesie.
W otwartej, jak zwykle, bramie stał Land Rover. Aż dreszcz
przebiegł mu po plecach. Za kółkiem siedział jednak jakiś mężczyzna.
Na widok gospodarza, wysiadł z samochodu i zaczął zmierzać
w jego kierunku.
– Dzień dobry! Nie orientuje się pan przypadkiem, czy tu w okolicy
nie wynajmuje ktoś pokoi? Szukam czegoś na parę dni.
Facet był wysoki, ubrany w dziwne ciuchy, jakby nie z tego filmu.
Na głowie miał skórzany kapelusz, a na nogach buty z czubkami
i na obcasie. Rejestracja była warszawska – „WWN”, a sam gość nie
sprawiał wrażenia turysty.
– Panie. Co pan tu szukasz? Ja nie wynajmuję pokoi – oschle
przywitał gościa Mundek. I już miał puścić w jego kierunku wiązankę
melodii wietnamskich, kiedy zza jego pleców rozległ się głos Waldka:
– A pytałeś pan u Walendziakowej, to zaraz obok, następna brama,
nieraz wynajmuje i nie chce za dużo.
Mundek stał przez chwilę zaskoczony, z otwartymi ustami. Zamknął
je, ale tylko po to, by za moment posłać wietnamską wiązankę
w stronę kumpla.
– Co się, kurna, wpieprzasz między młotek a kowadło. Chcesz
dostać w ryja? Zęby cię swędzą, czy co? Złamasie kutany!
W tym czasie gość wsiadł do samochodu i powoli wycofał
z Mundkowego podjazdu z powrotem na drogę.
– Ty, Waśka – zaczął Waldek przytłumionym głosem. – On mi
wygląda na żyłę złota.
Otumaniony całą sytuacją Mundek otworzył szerzej oczy.
– Co ty pieprzysz? Jak chcesz na nim zarobić?
– On na pewno tu czegoś konkretnego szuka. Myślisz, że taki
elegancki gość, z Warszawy, szukałby tu noclegu, by tak po prostu
pozwiedzać? A co można zwiedzać w Świnioryjach?
– No, może masz rację, ale co my możemy mu zaoferować?
– Najpierw właśnie to musimy ustalić. Obserwacja, mój drogi,
ob-ser-wa-cja. A łatwiej będzie go obserwować, jak będzie nocował
u Walendziakowej, zresztą ona potrzebuje na gwałt gotówki. Walendziaka
przymknęli i musi mieć parę groszy na papugę, bo jak nie, to znowu posiedzi z pół roku.
Mundek zrobił minę, jakby mu się lekko przegrzewał mózg. Co
prawda próbował nadążać za kolegą, ale jego tok myślenia był jakiś
mętny i mniej wartki niż Waldka. W końcu dał za wygraną i stwierdził:
– Muszę się napić. Bo za Chiny nie kumam, o co ci chodzi.
– Widzisz, to się świetnie składa, bo ja też mam ochotę na jednego.
Razem więc poszli do szopy, gdzie czekała na nich cała masa
nieporąbanych drew i niecała już buteleczka specjału Hieronimusa.
Następnego dnia, pierwszą zmianę objął Waldek, który w zasadzie
nie miał nic konkretnego do roboty. W przeciwieństwie do kolegi,
który po otrzymaniu poważnej reprymendy od małżonki, z powodu
niewykonania normy poprzedniego dnia, miał pełne ręce roboty,
a dosłownie całą górę drew do porąbania i poukładania w drewutni.
Za dziesięć złotych, którymi to poratował go Waśka, Waldek
kupił w GS-ie, zaraz po otwarciu, dwusetkę czystej i udał się na posterunek.
Znajdował się on w krzakach za rowem, na wprost bramy
Walendziaków. Do godziny dziewiątej nic się nie działo. Waldkowi
już wyschło w gardle. „Ile można siedzieć o suchym pysku i gapić
się w bramę Walendziaków”? – zastanawiał się, gdy niecałe pięć
po dziewiątej, obserwowany figurant wyszedł z domu Walendziaków
i wsiadł do samochodu.
Waldek wygramolił się z rowu i niby od niechcenia, zaczął spacerować
wzdłuż żwirowej drogi. Samochód warszawiaka wyjechał z impetem
na drogę, unosząc za sobą tumany żółto-brunatnego kurzu.
***
Wieczorem, po porąbaniu chyba pięciu metrów sześciennych drewna,
Mundek zaczął wypatrywać przyjaciela. Niestety Waldek gdzieś
przepadł. Po dłuższym oczekiwaniu i z powodu wyczerpania podręcznego
zapasu trunku, Mundek postanowił poszukać kumpla.
Najbardziej prawdopodobnym miejscem pobytu poszukiwanego
była rampa na tyłach jedynego GS-owskiego sklepu w Świnioryjach.
Dotarł tam w niecałe pięć minut. Zrobiło się już ciemno. Sklep od jakiegoś
czasu był nieczynny. Za sklepem na rampie siedział Waldek
i ściskał w rękach niedopite pół litra wódki.
– Wala, co tu robisz? – zapytał kumpla Mundek. Ten jednak nie zareagował.
– Wala, dobrze się czujesz, słyszysz mnie? – potrząsnął go lekko za ramię.
– Co ci jest?
Waldek nie reagował. Siedział na rampie ze spuszczoną głową
i ściskał w rękach butelkę. Nie przypominało to upojenia alkoholowego.
Waldek w stanie upojenia jest nad podziw aktywny, a nawet
nadpobudliwy, teraz jednak znajdował się jakby w stanie katatonii.
Słowa Mundka nie docierały najwidoczniej do jego świadomości,
odbijając się od niej jak groch od ściany. Po kilku nieudanych
próbach dotarcia do waldkowej świadomości, Mundek zdecydował
się na rozwiązanie o wiele bardziej radykalne i po prostu przypierdzielił
mu w pysk. Waldek, jakby przez chwilę zdezorientowany, zamrugał
oczami i spytał:
– Co tu się, kurna, dzieje? Gdzie ja jestem i czemu bijesz mnie
po mordzie?
– Chwała Bogu! – wykrzyknął Mundek. – Myślałem, że już do
końca życia będziesz roślinką.
– Gdzie on jest? – zadał niespodziewanie pytanie Waldek.
– Kto, gdzie jest?
– No ten Indiana Jones.
– Jaki, kurna, Indiana Jones? – Mundek nic nie rozumiał.
– No ten, co to mi kazałeś go śledzić.
– Ja ci kazałem? To był twój pomysł. Ja miałem masę roboty, sam
się zaoferowałeś, że będziesz go śledził. Czekałem na ciebie, tak jak
się umówiliśmy, ale nie przyszedłeś, więc postanowiłem cię poszukać
i znalazłem tutaj, w tym dziwnym stanie. O co tu chodzi?
– Niezupełnie pamiętam, co się tak naprawdę wydarzyło – Waldek
pociągnął spory łyk z butelki, którą do tej pory ściskał kurczowo
w dłoniach. – Pamiętam, że poszedłem za nim aż na koniec wsi. Jak
tam dotarłem, nie było go już w samochodzie. Stoi tam stary dom
Konieczki, pamiętasz starego Konieczkę? Nie żyje już chyba z siedem
lat. Zresztą, kto by tam wiedział, co się z nim stało. Zaginął
pewnej zimy, mówili, że pewnie utopił się w jeziorze. W każdym razie,
ciała nie odnaleziono. Pędził świetny bimber. Mieszkał zupełnie
sam w tym domu na końcu wsi. Wszedłem tam. To bardzo stary,
opuszczony budynek, pełen starych gratów. Wszędzie pełno kurzu
i pajęczyn. Okna zabite deskami i niewiele światła dociera przez
szczeliny w deskach. Zresztą zaczynało już zmierzchać. Wtedy go zobaczyłem.
Stał nieruchomo przed takim dużym lustrem w drzwiach
od szafy. Stał i patrzył w to lustro.
– I co? Mów kurna wreszcie, co się stało!
– No przecież mówię, stał tam i patrzył w lustro, tak po prostu,
nic nie robił, nie poruszał się, nic nie mówił, tylko patrzył w swoje
odbicie. I nagle wpadł do środka.
– Jak to „do środka”, do środka czego? Do szafy?
– Nie! Do lustra.
– I co. Co zrobiłeś?
– Poszedłem za nim.
– Jak to „za nim”, do lustra?
– Tak, do lustra. Stanąłem naprzeciw swojego odbicia, tak jak on
przed chwilą, i wszedłem do środka. Do środka lustra. Nie potrafię
ci tego wytłumaczyć, ale zupełnie wytrzeźwiałem, a wiesz, że jak jestem
trzeźwy, nie umiem logicznie myśleć. Zobaczyłem go tam, był
wkurzony, machał rękami, coś krzyczał. Nie wiem, jak to się stało,
może był jakimś mistrzem kung-fu, bo w pewnym momencie złapał
mnie za rękę i jednym ruchem odwrócił. Potem zapierniczył mi takiego
kopa, że aż pociemniało mi w oczach. Co działo się dalej, nie
pamiętam. Obudziłem się tu na rampie, a właściwie to ty mnie obudziłeś.
– Ja pierdzielę, Wala, to jest nieprawdopodobne. A ducha Konieczki
czasem nie spotkałeś? Coś ty pił? Ja rozumiem, że jesteś bez
kasy, ale tyle razy ci mówiłem, nie pij tej berbeluchy od Ukraińców.
Czort wie, co oni do tego dodają. – To mówiąc, wyjął z rąk Waldka
butelkę i cisnął ją w krzaki. – Chodź, napijesz się porządnej gorzały. – Poklepał kumpla po plecach i razem ruszyli w stronę wsi.
Po drodze minął ich Land Rover. Za kierownicą siedział gość w kapeluszu
i, odsuwając szybę, pokazał im palcem wymowny gest. Nim opadły
tumany kurzu, po Land Roverze nie było już śladu.
W nocy wyły syreny, a rankiem pod sklepem dowiedzieli się, że
właśnie spalił się opuszczony dom Konieczki.