Przemysław R. Cichoń
Bez komplikacji
W Świnioryjach wstawał właśnie nowy dzień. I to jaki dzień
– sobota.
Słońce nieśmiało przewlekało swoje pierwsze promyki przez
skłębione gęstwiny już dawno nieprzycinanych krzaczysków, rosnących
na miedzy, tuż obok obory Walendziaków. Nic pewnie nie zmąciłoby
tego sielskiego krajobrazu, gdyby owe krzaczyska nie zaczęły
się poruszać, a z ich wnętrza nie zaczęły wydobywać się przerażające
dźwięki. Kilka siedzących w gałęziach wróbli poderwało się nagle
do lotu. Gałęzie jeszcze raz się poruszyły, a przeciągły jęk ucichł.
I w tym momencie, w promieniach wschodzącego jeszcze nieśmiało
Słońca, pojawiła się wielka, czerwona, pokryta sinymi plamami,
opuchnięta morda Waldka Paciaji. Tuż za nią wypełzł z krzaków niewielki,
w porównaniu, tułów podtrzymywany przez cztery, chwiejące
się i uginające pod jego ciężarem kończyny. Całość była gustownie
przyodziana w kufajkę poprzetykaną gdzieniegdzie źdźbłami słomy
i kolczastymi gałązkami jeżyn.
Po kilku nieudanych próbach spionizowania organizmu, Waldek
postanowił jednak pokonać podwórko metodą „na czterech”,
chwilami czołgając się, to znów lekkim kłusem. Pokonanie dwudziestu
metrów, jakie dzieliły go od chałupy Mundka Waśki, tak go wyczerpało,
że nie był w stanie stawić czoła trzem schodkom, prowadzącym
do wejścia. Poległ. I niechybnie skonałby tam z pragnienia,
ale właśnie w tym momencie drzwi się otworzyły i stanął w nich jego
najlepszy kumpel, wielki Waśka. Popatrzył krytycznie na kolegę leżącego
u podnóża schodów. Następnie chwycił go oburącz za kufajkę
i uniósł do góry, po czym postawił przy ścianie i podtrzymując jedną
ręka, drugą otworzył drzwi do chałupy.
– Właź. Jak ty kurna wyglądasz? Coś ty Wala, całą noc w krzakach
spędził?
Waldek, ledwie dotykając czubkami gumofilców podłogi, został
ekspresowo dostarczony do kuchni i radykalnie usadzony przez
Waśkę na krześle, które niepokojąco przy tym zaskrzypiało.
– Mu-mu-sz-sz-szę się cze-egoś-ś n-napić – drżącym głosem
stwierdził Waldek.
Waśka sięgnął do starego kredensu i przy akompaniamencie kojącej
nerwy orkiestry dzwoniących butelek, wyciągnął rękę, w której
ściskał pół litra, tylko lekko upitej, czystej. Oczy Wali jakby trochę
szerzej się otworzyły. Właściwie „otworzyły” to za wiele powiedziane.
Jego powieki uchyliły się nieco szerzej. Waśka postawił butelkę
na stole i ponownie sięgnął do kredensu, niedbale pomalowanego
niebieską, olejną farbą, by po chwili wyjąć z niego dwie szklanki
musztardówki. Nalał wódki w obie do połowy i przysunął w stronę
kolegi słoik kiszonych ogórków.
– Wal, Wala. – Uniósł szklankę na wysokość czubka swojej głowy,
po czym wychylił jednym haustem, chuchnął w rękaw i sięgnął
do słoika po ogórka. Jego kumpel wykonał identyczny rytuał, z tym,
że nie zagryzł ogórkiem. Waśka paluchem wskazał mu słoik.
– Wiesz przecież Waśka, że po pierwszym nie przegryzam.
Waśka oczywiście zrozumiał aluzję i ponownie polał do szklanek
klarownego płynu z butelki. Tym razem do pełna. Po czym odstawił
z hukiem pustą butelkę na blat. Waldek skurczył się nagle, jakby
ktoś wbił mu nóż w trzewia, i jęknął.
– Ostrożnie, bo się rozsypie.
– Nie ma obawy. Dębowy – Waśka poklepał dłonią blat stołu.
– Nie stół. Ja się rozsypię – wyjaśnił Waldek.
– Pij, to ci szybciej przejdzie.
Wypili jak poprzednio i zakąsili ogórkami ze stojącego na blacie
słoja.
– Teraz stary musisz się zbierać. Dochodzi siódma i moja Gertruda
zaraz wstanie. Zacznie się szykować do kościoła. Jak wyjdzie,
spotkamy się przy sklepie. To na razie.
Popchnął zdezorientowanego jeszcze Walę w stronę drzwi do
sieni.
Waldek, ku własnemu zdziwieniu, poczuł się o wiele pewniej
w pozycji pionowej i dość sprawnie stawiał kroki. Lekkie odchyłki
od kursu mogły wynikać z niecałkowitego jeszcze przyswojenia
przez organizm wypitego przed chwilą alkoholu. Wyszedł na zewnątrz,
zszedł niepewnie po trzech niewysokich stopniach. Podciągnął
gacie, wciągnął do płuc dym z zapalonego właśnie papierosa
i obrał azymut na jedyny w Świnioryjach GS-owski sklep.
Sobota to piękny dzień tygodnia. Jednak nie dla wszystkich.
Otóż w soboty Maźniakowa otwiera o dziewiątej. Tragedia, jakieś
półtorej godziny czekania.
Pod sklepem, dość spora grupka entuzjastów młodego wina i innych
trunków oczekiwała z utęsknieniem Maźniakowej, która czasami,
nie mogąc spać z powodu reumatyzmu, który jej coraz bardziej
dokuczał, otwierała nieco wcześniej. Oczywiście największe zainteresowanie
wśród klientów wzbudzał pan Hieronim. Emerytowany
nauczyciel chemii z pobliskiego gimnazjum w Gnijewie. Pan Hieronim
cieszył się wielkim autorytetem wśród świnioryjskiego społeczeństwa,
a przynajmniej jego męskiej części. A to z tej prostej przyczyny,
iż był on ekspertem, a zarazem wirtuozem, w produkcji rodzimego
alkoholu. Potrafił wyprodukować w zaciszu swojego laboratorium,
czyli szopy na tyłach domu, całkiem przyzwoity trunek,
i to prawie z niczego. Nie ma się więc co dziwić, że pan Hieronim
wzbudzał w oczekujących pod sklepem swoich wyznawcach podziw
i zainteresowanie, wykazujące nawet, w niektórych przypadkach,
znamiona kultu. Zebrani pod sklepem czciciele „Hieronimusa”,
w oczekiwaniu na Maźniakową umilali sobie czas niewielką ilością
wyśmienitego trunku, którym w ramach reklamy częstował ich
pan Hieronim.
W Świnioryjach jeszcze do niedawna istniał wspaniały przybytek,
który jednoczył społeczeństwo i pozwalał zrelaksować się po ciężkim
dniu pracy. Był to Bar „Pod Gruszą”, prowadzony przez rodzimą
Gminną Spółdzielnię „Samopomoc Chłopska”. Niestety ta ostoja
spokoju i wytchnienia, a czasem sielankowej zabawy, nie wszystkim
się podobała. Od kiedy władzę w wiosce przejęła, dzięki sfałszowaniu
wyborów, jak twierdzą byli bywalcy Baru „Pod Gruszą”, pani
Sołtys, wszystko zaczęło się sypać. Ogłosiła jakieś referendum w sprawie
zagospodarowania GS-owskiego budynku, który był, według niej,
źle i nieefektywnie wykorzystywany. Oczywiście wywołało to ogólne
oburzenie męskiej połowy lokalnego społeczeństwa. Lecz kiedy przyszło
co do czego, to znaczy, kiedy trzeba było zagłosować w referendum,
więcej niż połowa zainteresowanych mężczyzn była jeszcze tak
pijana, że nie byli w stanie udać się do parafialnej świetlicy, gdzie wystawiono
urny do głosowania. „Baby to specjalnie tak uknuły”. „Kto
robi coś takiego w niedzielę i to w dzień po imieninach Józefa?”. To
był główny argument zwolenników utrzymania dotychczasowego
porządku rzeczy. Jak łatwo się domyślić, bar przepadł. Teraz znajduje
się tam siedziba Koła Gospodyń Wiejskich i świetlica dla dzieci.
Jakich dzieci?… Tu są prawie sami emeryci. Młodzi już dawno
stąd uciekli, do miasta, za granicę, polecieli w kosmos… Byle dalej
od świnioryjskiego zadupia.
Waldek nieśmiało dołączył do wesołej gawiedzi pod sklepem.
Niedługo i jemu udzielił się wesoły nastrój, za sprawą rękodzieła
pana Hieronima. Czas płynął szybko i wkrótce Maźniakowa otworzyła
podwoje sklepu. Waldek przeliczył zmięte banknoty, wyciągnięte
właśnie z kieszeni spodni. Po krótkim skupieniu jego twarz
rozjaśnił szeroki uśmiech.
– Niech mi pani da dwie „zero siedem” – wyartykułował dokładnie
z nieukrywaną satysfakcją.
Włożył butelki do głębokich kieszeni kufajki, jedną do jednej,
drugą do drugiej i dumnie wyszedł z uniesioną głową. Spojrzał
w niebo. Musiało już być po dziewiątej, a Waśki ani widu. Rozejrzał
się po okolicy, ale nigdzie nie zauważył swojego kumpla.
„Może Gertruda nie poszła na mszę o ósmej trzydzieści? A może
coś mu się stało po drodze?” – pomyślał z niekłamaną troską Waldek.
„Pójdę go poszukać” – zadecydował.
Przez wieś wiodła tylko jedna droga. Nawet nie asfaltowa, tylko
wysypana takim żółtym żwirem. Kiedy było sucho, każdy przejeżdżający
nią samochód wzbijał kłęby gęstego, żółtego kurzu, który
opadał dopiero wtedy, gdy samochód był już dawno w Gnijewie.
Natomiast, kiedy pogoda była deszczowa, przejeżdżające samochody
rozpryskiwały rudo-żółtą maź na wszystkie strony. Na szczęście
przez Świnioryje nie jeździło zbyt wiele samochodów, bo niby po co.
Do Gnijewa oprócz tej, prowadziła jeszcze jedna, piękna, asfaltowa,
szeroka i gładka jak stół szosa, oddalona od wsi o jakieś dwa kilometry.
Nietrudno się domyślić, że znamienita większość, udających się
do gminnego Gnijewa, wybierała właśnie tamtą drogę. Dziś pogoda
była słoneczna i sucha. Waldek wyszedł na trakt i rozejrzał się w obie
strony. Nic. Ani żywego ducha.
– To jasne, jest sobota, ledwie po dziewiątej, to chyba normalne
– skwitował swoje rozważania. Pogłaskał z czułością kieszenie
kufajki i spojrzał optymistycznie przed siebie. Na horyzoncie żółtej,
niknącej gdzieś wstążce drogi, majaczyła jakaś postać albo pojazd…
Wkładając ręce do kieszeni i obejmując dłońmi pieszczotliwie
dwie gładziutkie, jeszcze chłodne butelczyny, ruszył w kierunku
widnokręgu. Po blisko dziesięciu minutach marszu środkiem
szosy, butelki w kieszeniach kufajki nie były już chłodne, a obraz
na horyzoncie nie wyostrzył się ani trochę. Owszem, postać lub
pojazd, nazwijmy to obiektem, zrobił się trochę większy, lecz nadal
był zamazany jak fatamorgana na pustyni. W pewnym momencie
Waldek zaczął nawet podejrzewać, że w istocie jest to fatamorgana,
ale nie trzymał się zbyt długo tej koncepcji, ponieważ
zaświtała mu w głowie zupełnie nowa myśl – i to o wiele bardziej
wiarygodna.
– Tak, to na pewno omamy wzrokowe, spowodowane zbyt niskim
poziomem alkoholu we krwi – wydedukował, po czym wyjął
z kieszeni jedną z butelek, odkręcił korek i pociągnął z gwintu spory łyk.
Gdy już oderwał usta, brakowało w niej około jednej czwartej
płynu. Chuchnął w rękaw, jak miał w zwyczaju, i powiedział sam
do siebie:
– Ciepła, suka… Dobrze, że po pierwszym nie przegryzam.
Mogłoby się wydawać, że nie był to pierwszy głębszy tego dnia,
ale Waldek interpretował to trochę inaczej. Nie miał alkoholu w ustach
już prawie godzinę, więc można było przyjąć, że ten był dla niego
pierwszy.
Podniósł głowę, dłoń przyłożył do czoła, tworząc osłonę od
Słońca i, wytężając swój sokoli wzrok, spojrzał w stronę horyzontu.
– Tak, teraz to zupełnie co innego. – Obraz był jakby trochę
ostrzejszy, ale mimo wszystko nie dało się jednoznacznie stwierdzić,
czy to osoba, czy może pojazd. – Nic. Trzeba iść dalej – powziął
męską decyzję oraz napoczętą butelkę i ruszył dalej, w stronę
niesprecyzowanego obiektu, coraz lepiej widocznego na szczycie
wzniesienia.
Szedł, szedł, szedł, aż wreszcie, prawie u kresu swojej wytrzymałości
fizycznej, zatrzymał się i spojrzał przed siebie, bo do tej pory
patrzył tylko na czubki gumofilców i rzężący pod nimi rudo-żółty
żwir. Przed jego oczami malował się obraz dziwny, zaskakujący,
a zarazem śmieszny. Dziesięć, może piętnaście metrów przed Waldkiem
stał na środku drogi terenowy samochód z podniesioną maską,
a z komory silnika, w kłębach pary, wystawała wielka, zadnia
część ciała jego przyjaciela Mundka Waśki. Tak, to było na pewno
jego wielkie dupsko. Nikt inny nie nosił już spodni z krempliny i to
w fioletowym kolorze. Spodnie były związane w pasie sznurkiem od
snopowiązałki, który wczoraj Waśka wziął od Waldka, bo poprzedni
tak się zapętlił, że gdyby nie nosił zawsze przy sobie kozika, to by się
pewnikiem w nie zesrał.
Obok samochodu stała, oparta o drzwi, jakaś laska. No dobra,
po bliższej analizie doszedł do wniosku, że to po prostu blondyna,
albo kobitka. Na wygląd mogła mieć jakieś pięćdziesiąt lat, ale
uwzględniając poprawkę na gruby na centymetr makijaż, liczyła
pewnie dużo więcej. Co nie zmieniało faktu, że prezentowała się niczego sobie…
Wciśnięta była w wąskie dżinsy, na nogach nosiła złote
szpileczki, a od góry baaaardzo wydekoltowaną bluzeczkę w kolorze
różowym, a la Barbie. Na to narzuciła przykrótkie wdzianko, połyskujące
złotem i obszyte różowym futerkiem.
– Dzień dobry – odezwała się wysokim, matowym głosem.
– Czy byłby pan tak miły i pomógł panu Edmundowi, bo zdaje się,
on nie za bardzo zna się na samochodach.
– Droga pani – zaczął swą tyradę Waldek – pozwoli pani, że się
przedstawię. Waldemar Paciaja, do usług. – Ukłonił się niezdarnie,
bo nogi bolały go strasznie od długiego marszu. – Swego czasu byłem
mechanikiem w pobliskim pegeerze. Byłem najlepszy. Nawet
z sąsiedniej gminy po mnie przyjeżdżali, jak nie mogli sobie we żniwa
dać rady z kombajnem. Bizona mam w jednym palcu…
W tym czasie Waśka wylazł spod maski Range Rovera i z dziwnym
wyrazem twarzy przyglądał się rozgadanemu w najlepsze koledze.
W pewnym jednak momencie, w którym Waldek zaczął opowiadać
blondynie, jak to sam jeden naprawił samolot rolniczy, który
robiąc opryski musiał awaryjnie lądować na polu PGR-u, Waśka nie
wytrzymał, złapał Waldka za kufajkę i przyciągnął do siebie na odległość
dziesięciu centymetrów. Z tego dystansu, scenicznym szeptem
wyartykułował bardzo wyraźnie:
– Skończ, kurna, pieprzyć i zrób coś z tym popieprzonym samochodem.
Tam wszystko jest jakieś dziwne, nie ma nawet gaźnika.
Bierz się za robotę, a ja zajmę się umilaniem pani czasu. Okej?
Mówiąc „okej”, jednym ruchem ręki wsadził prawie całego Waldka
pod maskę terenówki.
– Dobra, dobra, zaraz coś wymyślę.
– Ty Wala nie myśl, tylko napraw to angolskie ustrojstwo, bo nie
mam tu zamiaru kwitnąć do wieczora. Pani zresztą też. – Spojrzał
wymownie na blondynę, mierząc ją wzrokiem od stóp do głów.
Po dosłownie pięciu minutach silnik zaczął wygrywać miłą dla
ucha, czterotaktową melodię. Waldek wylazł spod maski i wyjął
z kieszeni kufajki napoczętą butelczynę.
– Napije się pani jednego? – zwrócił się wprost do blondyny.
– Czyś ty zwariował, Wala, przecież pani samochodem – zganił
go natychmiast Waśka. – Ale ja się z chęcią napiję, dawaj – wziął od
kumpla butelkę i przystawił ją do ust.
Bul, bul, bul, zawartość butelki szybko znikała w przepastnym
gardle Waśki.
– Ciepła, suka!… – wykrzyknął, krztusząc się lekko i spluwając
pod nogi, jednak zaraz zreflektował się i dodał: – Pani wybaczy, ale
nie przywykłem do ciepłej wódki. Mam wrażliwe podniebienie.
– Nie wiem, jak ja się panom odwdzięczę? – zaczęła nieśmiało
blondyna. – Może gdzieś panów podwieźć?
– Czemu nie – odparł Waśka. – Gdzie pani jedzie?
– Chcę dostać się do autostrady, bo źle zjechałam i musiałam zawrócić.
Potem skręciłam na skrzyżowaniu w prawo i dojechałam do
Gnijewa, a potem, to już tutaj – i wtedy coś zaczęło się psuć. W końcu
zgasł silnik. Teraz muszę wrócić na autostradę.
– Wala, jedziesz z nami czy zostajesz tutaj?
– No co ty Waśka, chciałbyś mnie tu zostawić?
– Nie, oczywiście, że nie, zwłaszcza, że masz jeszcze jedną flaszkę.
Wsiedli do Range Rovera. Waldek do tyłu, a Waśka obok kierowcy.
Blondyna zapięła pasy, przez co jeszcze bardziej uwydatniła
swój, już i tak wydatny, biust, wrzuciła bieg, zawróciła i ruszyli
w kierunku Gnijewa. Pomiędzy Świnioryjami i Gnijewem rozciągał
się pas lasów państwowych nadleśnictwa Rojce. Jak tylko znaleźli się
w terenie zalesionym, blondyna skręciła w pierwszy zjazd. Zaparkowała
samochód niedaleko od drogi i wyłączyła silnik.
– Widzicie panowie, nie mam przy sobie gotówki, a chciałabym
się wam jakoś odwdzięczyć – przemówiła tym swoim matowym,
wysokim głosikiem. – Nie wyglądacie mi na zbytnich materialistów,
więc pomyślałam, że moglibyśmy rozliczyć się w naturze.
Kumple popatrzyli po sobie, robiąc miny świadczące o dezorientacji.
– No… Jeśli pani tak, kurna, uważa… To czemu nie – odparł dyplomatycznie
siedzący obok niej Waśka.
Blondyna sięgnęła po torebkę, również w różowym kolorze, wyjęła
z niej dwie prezerwatywy w czarno-fioletowych, foliowych opakowaniach
i wręczyła każdemu po jednej.
– A to co!? – odezwał się z tylnego siedzenia Waldek.
– To po to, by nie było komplikacji – odparła.
– Ale jakich komplikacji? – dopytywał się wciąż Waldek.
– Jak pani mówi, że to przeciw komplikacjom, to bierz i nie marudź
– skwitował Waśka.
Dalej sprawy potoczyły się już same. Rozumiecie, hormony, instynkt
i te sprawy.
Nazajutrz Waśkę obudziło walenie do drzwi. Zaspany i skacowany
wypełzł z łóżka i podreptał do sieni.
– Ki zbój wodę mąci – zaklął, otwierając drzwi. Za drzwiami
stał, a właściwie tańczył, przestępując z nogi na nogę, Waldek.
– Co ci kurna jest? Masz owsiki.
– Waśka, mam do ciebie bardzo ważne pytanie.
– Czego?
– Czy ty boisz się komplikacji…?
– Nie. Bo co?
– To ja też ściągam, bo za chwilę mi pęcherz rozpierniczy…