top of page

Bez komplikacji

W Świnioryjach wstawał właśnie nowy dzień. I to jaki dzień
– sobota.
Słońce nieśmiało przewlekało swoje pierwsze promyki przez
skÅ‚Ä™bione gÄ™stwiny już dawno nieprzycinanych krzaczysków, rosnÄ…cych
na miedzy, tuż obok obory Walendziaków. Nic pewnie nie zmÄ…ciÅ‚oby
tego sielskiego krajobrazu, gdyby owe krzaczyska nie zaczęły
się poruszać, a z ich wnętrza nie zaczęły wydobywać się przerażające
dźwiÄ™ki. Kilka siedzÄ…cych w gaÅ‚Ä™ziach wróbli poderwaÅ‚o siÄ™ nagle
do lotu. Gałęzie jeszcze raz się poruszyły, a przeciągły jęk ucichł.
I w tym momencie, w promieniach wschodzącego jeszcze nieśmiało
Słońca, pojawiła się wielka, czerwona, pokryta sinymi plamami,
opuchniÄ™ta morda Waldka Paciaji. Tuż za niÄ… wypeÅ‚zÅ‚ z krzaków niewielki,
w porównaniu, tuÅ‚ów podtrzymywany przez cztery, chwiejÄ…ce
się i uginające pod jego ciężarem kończyny. Całość była gustownie
przyodziana w kufajkę poprzetykaną gdzieniegdzie źdźbłami słomy
i kolczastymi gałązkami jeżyn.
Po kilku nieudanych próbach spionizowania organizmu, Waldek
postanowiÅ‚ jednak pokonać podwórko metodÄ… „na czterech”,
chwilami czoÅ‚gajÄ…c siÄ™, to znów lekkim kÅ‚usem. Pokonanie dwudziestu
metrów, jakie dzieliÅ‚y go od chaÅ‚upy Mundka WaÅ›ki, tak go wyczerpaÅ‚o,
że nie był w stanie stawić czoła trzem schodkom, prowadzącym
do wejścia. Poległ. I niechybnie skonałby tam z pragnienia,
ale właśnie w tym momencie drzwi się otworzyły i stanął w nich jego
najlepszy kumpel, wielki Waśka. Popatrzył krytycznie na kolegę leżącego
u podnóża schodów. NastÄ™pnie chwyciÅ‚ go oburÄ…cz za kufajkÄ™
i uniósÅ‚ do góry, po czym postawiÅ‚ przy Å›cianie i podtrzymujÄ…c jednÄ…
ręka, drugą otworzył drzwi do chałupy.
– WÅ‚aź. Jak ty kurna wyglÄ…dasz? CoÅ› ty Wala, caÅ‚Ä… noc w krzakach
spędził?
Waldek, ledwie dotykajÄ…c czubkami gumofilców podÅ‚ogi, zostaÅ‚
ekspresowo dostarczony do kuchni i radykalnie usadzony przez
WaÅ›kÄ™ na krzeÅ›le, które niepokojÄ…co przy tym zaskrzypiaÅ‚o.
– Mu-mu-sz-sz-szÄ™ siÄ™ cze-egoÅ›-Å› n-napić – drżącym gÅ‚osem
stwierdził Waldek.
Waśka sięgnął do starego kredensu i przy akompaniamencie kojącej
nerwy orkiestry dzwoniÄ…cych butelek, wyciÄ…gnÄ…Å‚ rÄ™kÄ™, w której
Å›ciskaÅ‚ póÅ‚ litra, tylko lekko upitej, czystej. Oczy Wali jakby trochÄ™
szerzej siÄ™ otworzyÅ‚y. WÅ‚aÅ›ciwie „otworzyÅ‚y” to za wiele powiedziane.
Jego powieki uchyliły się nieco szerzej. Waśka postawił butelkę
na stole i ponownie sięgnął do kredensu, niedbale pomalowanego
niebieską, olejną farbą, by po chwili wyjąć z niego dwie szklanki
musztardówki. NalaÅ‚ wódki w obie do poÅ‚owy i przysunÄ…Å‚ w stronÄ™
kolegi sÅ‚oik kiszonych ogórków.
– Wal, Wala. – UniósÅ‚ szklankÄ™ na wysokość czubka swojej gÅ‚owy,
po czym wychylił jednym haustem, chuchnął w rękaw i sięgnął
do sÅ‚oika po ogórka. Jego kumpel wykonaÅ‚ identyczny rytuaÅ‚, z tym,
że nie zagryzÅ‚ ogórkiem. WaÅ›ka paluchem wskazaÅ‚ mu sÅ‚oik.
– Wiesz przecież WaÅ›ka, że po pierwszym nie przegryzam.
Waśka oczywiście zrozumiał aluzję i ponownie polał do szklanek
klarownego płynu z butelki. Tym razem do pełna. Po czym odstawił
z hukiem pustą butelkę na blat. Waldek skurczył się nagle, jakby
ktoÅ› wbiÅ‚ mu nóż w trzewia, i jÄ™knÄ…Å‚.
– Ostrożnie, bo siÄ™ rozsypie.
– Nie ma obawy. DÄ™bowy – WaÅ›ka poklepaÅ‚ dÅ‚oniÄ… blat stoÅ‚u.
– Nie stóÅ‚. Ja siÄ™ rozsypiÄ™ – wyjaÅ›niÅ‚ Waldek.
– Pij, to ci szybciej przejdzie.
Wypili jak poprzednio i zakÄ…sili ogórkami ze stojÄ…cego na blacie
słoja.
– Teraz stary musisz siÄ™ zbierać. Dochodzi siódma i moja Gertruda
zaraz wstanie. Zacznie się szykować do kościoła. Jak wyjdzie,
spotkamy siÄ™ przy sklepie. To na razie.
PopchnÄ…Å‚ zdezorientowanego jeszcze WalÄ™ w stronÄ™ drzwi do
sieni.
Waldek, ku własnemu zdziwieniu, poczuł się o wiele pewniej
w pozycji pionowej i dość sprawnie stawiał kroki. Lekkie odchyłki
od kursu mogły wynikać z niecałkowitego jeszcze przyswojenia
przez organizm wypitego przed chwilą alkoholu. Wyszedł na zewnątrz,
zszedł niepewnie po trzech niewysokich stopniach. Podciągnął
gacie, wciągnął do płuc dym z zapalonego właśnie papierosa
i obrał azymut na jedyny w Świnioryjach GS-owski sklep.
Sobota to piękny dzień tygodnia. Jednak nie dla wszystkich.
Otóż w soboty Maźniakowa otwiera o dziewiÄ…tej. Tragedia, jakieÅ›
póÅ‚torej godziny czekania.
Pod sklepem, dość spora grupka entuzjastów mÅ‚odego wina i innych
trunków oczekiwaÅ‚a z utÄ™sknieniem Maźniakowej, która czasami,
nie mogÄ…c spać z powodu reumatyzmu, który jej coraz bardziej
dokuczał, otwierała nieco wcześniej. Oczywiście największe zainteresowanie
wÅ›ród klientów wzbudzaÅ‚ pan Hieronim. Emerytowany
nauczyciel chemii z pobliskiego gimnazjum w Gnijewie. Pan Hieronim
cieszyÅ‚ siÄ™ wielkim autorytetem wÅ›ród Å›winioryjskiego spoÅ‚eczeÅ„stwa,
a przynajmniej jego męskiej części. A to z tej prostej przyczyny,
iż był on ekspertem, a zarazem wirtuozem, w produkcji rodzimego
alkoholu. Potrafił wyprodukować w zaciszu swojego laboratorium,
czyli szopy na tyłach domu, całkiem przyzwoity trunek,
i to prawie z niczego. Nie ma się więc co dziwić, że pan Hieronim
wzbudzał w oczekujących pod sklepem swoich wyznawcach podziw
i zainteresowanie, wykazujÄ…ce nawet, w niektórych przypadkach,
znamiona kultu. Zebrani pod sklepem czciciele „Hieronimusa”,
w oczekiwaniu na Maźniakową umilali sobie czas niewielką ilością
wyÅ›mienitego trunku, którym w ramach reklamy czÄ™stowaÅ‚ ich
pan Hieronim.
W Świnioryjach jeszcze do niedawna istniał wspaniały przybytek,
który jednoczyÅ‚ spoÅ‚eczeÅ„stwo i pozwalaÅ‚ zrelaksować siÄ™ po ciężkim
dniu pracy. ByÅ‚ to Bar „Pod GruszÄ…”, prowadzony przez rodzimÄ…
GminnÄ… SpóÅ‚dzielniÄ™ „Samopomoc ChÅ‚opska”. Niestety ta ostoja
spokoju i wytchnienia, a czasem sielankowej zabawy, nie wszystkim
się podobała. Od kiedy władzę w wiosce przejęła, dzięki sfałszowaniu
wyborów, jak twierdzÄ… byli bywalcy Baru „Pod GruszÄ…”, pani
Sołtys, wszystko zaczęło się sypać. Ogłosiła jakieś referendum w sprawie
zagospodarowania GS-owskiego budynku, który byÅ‚, wedÅ‚ug niej,
źle i nieefektywnie wykorzystywany. OczywiÅ›cie wywoÅ‚aÅ‚o to ogólne
oburzenie męskiej połowy lokalnego społeczeństwa. Lecz kiedy przyszło
co do czego, to znaczy, kiedy trzeba było zagłosować w referendum,
więcej niż połowa zainteresowanych mężczyzn była jeszcze tak
pijana, że nie byli w stanie udać się do parafialnej świetlicy, gdzie wystawiono
urny do gÅ‚osowania. „Baby to specjalnie tak uknuÅ‚y”. „Kto
robi coÅ› takiego w niedzielÄ™ i to w dzieÅ„ po imieninach Józefa?”. To
byÅ‚ gÅ‚ówny argument zwolenników utrzymania dotychczasowego
porządku rzeczy. Jak łatwo się domyślić, bar przepadł. Teraz znajduje
się tam siedziba Koła Gospodyń Wiejskich i świetlica dla dzieci.
Jakich dzieci?… Tu sÄ… prawie sami emeryci. MÅ‚odzi już dawno
stÄ…d uciekli, do miasta, za granicÄ™, polecieli w kosmos… Byle dalej
od świnioryjskiego zadupia.
Waldek nieśmiało dołączył do wesołej gawiedzi pod sklepem.
NiedÅ‚ugo i jemu udzieliÅ‚ siÄ™ wesoÅ‚y nastrój, za sprawÄ… rÄ™kodzieÅ‚a
pana Hieronima. Czas pÅ‚ynÄ…Å‚ szybko i wkrótce Maźniakowa otworzyÅ‚a
podwoje sklepu. Waldek przeliczył zmięte banknoty, wyciągnięte
wÅ‚aÅ›nie z kieszeni spodni. Po krótkim skupieniu jego twarz
rozjaśnił szeroki uśmiech.
– Niech mi pani da dwie „zero siedem” – wyartykuÅ‚owaÅ‚ dokÅ‚adnie
z nieukrywanÄ… satysfakcjÄ….
Włożył butelki do głębokich kieszeni kufajki, jedną do jednej,
drugą do drugiej i dumnie wyszedł z uniesioną głową. Spojrzał
w niebo. Musiało już być po dziewiątej, a Waśki ani widu. Rozejrzał
się po okolicy, ale nigdzie nie zauważył swojego kumpla.
„Może Gertruda nie poszÅ‚a na mszÄ™ o ósmej trzydzieÅ›ci? A może
coÅ› mu siÄ™ staÅ‚o po drodze?” – pomyÅ›laÅ‚ z niekÅ‚amanÄ… troskÄ… Waldek.
„PójdÄ™ go poszukać” – zadecydowaÅ‚.
Przez wieś wiodła tylko jedna droga. Nawet nie asfaltowa, tylko
wysypana takim żóÅ‚tym żwirem. Kiedy byÅ‚o sucho, każdy przejeżdżajÄ…cy
niÄ… samochód wzbijaÅ‚ kÅ‚Ä™by gÄ™stego, żóÅ‚tego kurzu, który
opadaÅ‚ dopiero wtedy, gdy samochód byÅ‚ już dawno w Gnijewie.
Natomiast, kiedy pogoda była deszczowa, przejeżdżające samochody
rozpryskiwaÅ‚y rudo-żóÅ‚tÄ… maź na wszystkie strony. Na szczęście
przez Åšwinioryje nie jeździÅ‚o zbyt wiele samochodów, bo niby po co.
Do Gnijewa oprócz tej, prowadziÅ‚a jeszcze jedna, piÄ™kna, asfaltowa,
szeroka i gÅ‚adka jak stóÅ‚ szosa, oddalona od wsi o jakieÅ› dwa kilometry.
Nietrudno się domyślić, że znamienita większość, udających się
do gminnego Gnijewa, wybierała właśnie tamtą drogę. Dziś pogoda
była słoneczna i sucha. Waldek wyszedł na trakt i rozejrzał się w obie
strony. Nic. Ani żywego ducha.
– To jasne, jest sobota, ledwie po dziewiÄ…tej, to chyba normalne
– skwitowaÅ‚ swoje rozważania. PogÅ‚askaÅ‚ z czuÅ‚oÅ›ciÄ… kieszenie
kufajki i spojrzaÅ‚ optymistycznie przed siebie. Na horyzoncie żóÅ‚tej,
niknÄ…cej gdzieÅ› wstążce drogi, majaczyÅ‚a jakaÅ› postać albo pojazd…
Wkładając ręce do kieszeni i obejmując dłońmi pieszczotliwie
dwie gładziutkie, jeszcze chłodne butelczyny, ruszył w kierunku
widnokręgu. Po blisko dziesięciu minutach marszu środkiem
szosy, butelki w kieszeniach kufajki nie były już chłodne, a obraz
na horyzoncie nie wyostrzył się ani trochę. Owszem, postać lub
pojazd, nazwijmy to obiektem, zrobił się trochę większy, lecz nadal
był zamazany jak fatamorgana na pustyni. W pewnym momencie
Waldek zaczął nawet podejrzewać, że w istocie jest to fatamorgana,
ale nie trzymał się zbyt długo tej koncepcji, ponieważ
zaÅ›witaÅ‚a mu w gÅ‚owie zupeÅ‚nie nowa myÅ›l – i to o wiele bardziej
wiarygodna.
– Tak, to na pewno omamy wzrokowe, spowodowane zbyt niskim
poziomem alkoholu we krwi – wydedukowaÅ‚, po czym wyjÄ…Å‚
z kieszeni jedną z butelek, odkręcił korek i pociągnął z gwintu spory łyk.
Gdy już oderwał usta, brakowało w niej około jednej czwartej
płynu. Chuchnął w rękaw, jak miał w zwyczaju, i powiedział sam
do siebie:
– CiepÅ‚a, suka… Dobrze, że po pierwszym nie przegryzam.
Mogłoby się wydawać, że nie był to pierwszy głębszy tego dnia,
ale Waldek interpretował to trochę inaczej. Nie miał alkoholu w ustach
już prawie godzinę, więc można było przyjąć, że ten był dla niego
pierwszy.
PodniósÅ‚ gÅ‚owÄ™, dÅ‚oÅ„ przyÅ‚ożyÅ‚ do czoÅ‚a, tworzÄ…c osÅ‚onÄ™ od
SÅ‚oÅ„ca i, wytężajÄ…c swój sokoli wzrok, spojrzaÅ‚ w stronÄ™ horyzontu.
– Tak, teraz to zupeÅ‚nie co innego. – Obraz byÅ‚ jakby trochÄ™
ostrzejszy, ale mimo wszystko nie dało się jednoznacznie stwierdzić,
czy to osoba, czy może pojazd. – Nic. Trzeba iść dalej – powziÄ…Å‚
męską decyzję oraz napoczętą butelkę i ruszył dalej, w stronę
niesprecyzowanego obiektu, coraz lepiej widocznego na szczycie
wzniesienia.
Szedł, szedł, szedł, aż wreszcie, prawie u kresu swojej wytrzymałości
fizycznej, zatrzymał się i spojrzał przed siebie, bo do tej pory
patrzyÅ‚ tylko na czubki gumofilców i rzężący pod nimi rudo-żóÅ‚ty
żwir. Przed jego oczami malował się obraz dziwny, zaskakujący,
a zarazem Å›mieszny. Dziesięć, może piÄ™tnaÅ›cie metrów przed Waldkiem
staÅ‚ na Å›rodku drogi terenowy samochód z podniesionÄ… maskÄ…,
a z komory silnika, w kłębach pary, wystawała wielka, zadnia
część ciała jego przyjaciela Mundka Waśki. Tak, to było na pewno
jego wielkie dupsko. Nikt inny nie nosił już spodni z krempliny i to
w fioletowym kolorze. Spodnie były związane w pasie sznurkiem od
snopowiÄ…zaÅ‚ki, który wczoraj WaÅ›ka wziÄ…Å‚ od Waldka, bo poprzedni
tak się zapętlił, że gdyby nie nosił zawsze przy sobie kozika, to by się
pewnikiem w nie zesrał.
Obok samochodu stała, oparta o drzwi, jakaś laska. No dobra,
po bliższej analizie doszedł do wniosku, że to po prostu blondyna,
albo kobitka. Na wygląd mogła mieć jakieś pięćdziesiąt lat, ale
uwzględniając poprawkę na gruby na centymetr makijaż, liczyła
pewnie dużo wiÄ™cej. Co nie zmieniaÅ‚o faktu, że prezentowaÅ‚a siÄ™ niczego sobie…
Wciśnięta była w wąskie dżinsy, na nogach nosiła złote
szpileczki, a od góry baaaardzo wydekoltowanÄ… bluzeczkÄ™ w kolorze
różowym, a la Barbie. Na to narzuciÅ‚a przykrótkie wdzianko, poÅ‚yskujÄ…ce
zÅ‚otem i obszyte różowym futerkiem.
– DzieÅ„ dobry – odezwaÅ‚a siÄ™ wysokim, matowym gÅ‚osem.
– Czy byÅ‚by pan tak miÅ‚y i pomógÅ‚ panu Edmundowi, bo zdaje siÄ™,
on nie za bardzo zna siÄ™ na samochodach.
– Droga pani – zaczÄ…Å‚ swÄ… tyradÄ™ Waldek – pozwoli pani, że siÄ™
przedstawiÄ™. Waldemar Paciaja, do usÅ‚ug. – UkÅ‚oniÅ‚ siÄ™ niezdarnie,
bo nogi bolaÅ‚y go strasznie od dÅ‚ugiego marszu. – Swego czasu byÅ‚em
mechanikiem w pobliskim pegeerze. Byłem najlepszy. Nawet
z sąsiedniej gminy po mnie przyjeżdżali, jak nie mogli sobie we żniwa
dać rady z kombajnem. Bizona mam w jednym palcu…
W tym czasie Waśka wylazł spod maski Range Rovera i z dziwnym
wyrazem twarzy przyglądał się rozgadanemu w najlepsze koledze.
W pewnym jednak momencie, w którym Waldek zaczÄ…Å‚ opowiadać
blondynie, jak to sam jeden naprawiÅ‚ samolot rolniczy, który
robiąc opryski musiał awaryjnie lądować na polu PGR-u, Waśka nie
wytrzymał, złapał Waldka za kufajkę i przyciągnął do siebie na odległość
dziesiÄ™ciu centymetrów. Z tego dystansu, scenicznym szeptem
wyartykułował bardzo wyraźnie:
– SkoÅ„cz, kurna, pieprzyć i zrób coÅ› z tym popieprzonym samochodem.
Tam wszystko jest jakieś dziwne, nie ma nawet gaźnika.
Bierz siÄ™ za robotÄ™, a ja zajmÄ™ siÄ™ umilaniem pani czasu. Okej?
MówiÄ…c „okej”, jednym ruchem rÄ™ki wsadziÅ‚ prawie caÅ‚ego Waldka
pod maskÄ™ terenówki.
– Dobra, dobra, zaraz coÅ› wymyÅ›lÄ™.
– Ty Wala nie myÅ›l, tylko napraw to angolskie ustrojstwo, bo nie
mam tu zamiaru kwitnąć do wieczora. Pani zresztÄ… też. – SpojrzaÅ‚
wymownie na blondynÄ™, mierzÄ…c jÄ… wzrokiem od stóp do gÅ‚ów.
Po dosłownie pięciu minutach silnik zaczął wygrywać miłą dla
ucha, czterotaktową melodię. Waldek wylazł spod maski i wyjął
z kieszeni kufajki napoczętą butelczynę.
– Napije siÄ™ pani jednego? – zwróciÅ‚ siÄ™ wprost do blondyny.
– CzyÅ› ty zwariowaÅ‚, Wala, przecież pani samochodem – zganiÅ‚
go natychmiast WaÅ›ka. – Ale ja siÄ™ z chÄ™ciÄ… napijÄ™, dawaj – wziÄ…Å‚ od
kumpla butelkę i przystawił ją do ust.
Bul, bul, bul, zawartość butelki szybko znikała w przepastnym
gardle Waśki.
– CiepÅ‚a, suka!… – wykrzyknÄ…Å‚, krztuszÄ…c siÄ™ lekko i spluwajÄ…c
pod nogi, jednak zaraz zreflektowaÅ‚ siÄ™ i dodaÅ‚: – Pani wybaczy, ale
nie przywykÅ‚em do ciepÅ‚ej wódki. Mam wrażliwe podniebienie.
– Nie wiem, jak ja siÄ™ panom odwdziÄ™czÄ™? – zaczęła nieÅ›miaÅ‚o
blondyna. – Może gdzieÅ› panów podwieźć?
– Czemu nie – odparÅ‚ WaÅ›ka. – Gdzie pani jedzie?
– ChcÄ™ dostać siÄ™ do autostrady, bo źle zjechaÅ‚am i musiaÅ‚am zawrócić.
Potem skręciłam na skrzyżowaniu w prawo i dojechałam do
Gnijewa, a potem, to już tutaj – i wtedy coÅ› zaczęło siÄ™ psuć. W koÅ„cu
zgasÅ‚ silnik. Teraz muszÄ™ wrócić na autostradÄ™.
– Wala, jedziesz z nami czy zostajesz tutaj?
– No co ty WaÅ›ka, chciaÅ‚byÅ› mnie tu zostawić?
– Nie, oczywiÅ›cie, że nie, zwÅ‚aszcza, że masz jeszcze jednÄ… flaszkÄ™.
Wsiedli do Range Rovera. Waldek do tyłu, a Waśka obok kierowcy.
Blondyna zapięła pasy, przez co jeszcze bardziej uwydatniła
swój, już i tak wydatny, biust, wrzuciÅ‚a bieg, zawróciÅ‚a i ruszyli
w kierunku Gnijewa. Pomiędzy Świnioryjami i Gnijewem rozciągał
siÄ™ pas lasów paÅ„stwowych nadleÅ›nictwa Rojce. Jak tylko znaleźli siÄ™
w terenie zalesionym, blondyna skręciła w pierwszy zjazd. Zaparkowała
samochód niedaleko od drogi i wyÅ‚Ä…czyÅ‚a silnik.
– Widzicie panowie, nie mam przy sobie gotówki, a chciaÅ‚abym
siÄ™ wam jakoÅ› odwdziÄ™czyć – przemówiÅ‚a tym swoim matowym,
wysokim gÅ‚osikiem. – Nie wyglÄ…dacie mi na zbytnich materialistów,
więc pomyślałam, że moglibyśmy rozliczyć się w naturze.
Kumple popatrzyli po sobie, robiąc miny świadczące o dezorientacji.
– No… JeÅ›li pani tak, kurna, uważa… To czemu nie – odparÅ‚ dyplomatycznie
siedzący obok niej Waśka.
Blondyna siÄ™gnęła po torebkÄ™, również w różowym kolorze, wyjęła
z niej dwie prezerwatywy w czarno-fioletowych, foliowych opakowaniach
i wręczyła każdemu po jednej.
– A to co!? – odezwaÅ‚ siÄ™ z tylnego siedzenia Waldek.
– To po to, by nie byÅ‚o komplikacji – odparÅ‚a.
– Ale jakich komplikacji? – dopytywaÅ‚ siÄ™ wciąż Waldek.
– Jak pani mówi, że to przeciw komplikacjom, to bierz i nie marudź
– skwitowaÅ‚ WaÅ›ka.
Dalej sprawy potoczyły się już same. Rozumiecie, hormony, instynkt
i te sprawy.
Nazajutrz Waśkę obudziło walenie do drzwi. Zaspany i skacowany
wypeÅ‚zÅ‚ z Å‚óżka i podreptaÅ‚ do sieni.
– Ki zbój wodÄ™ mÄ…ci – zaklÄ…Å‚, otwierajÄ…c drzwi. Za drzwiami
stał, a właściwie tańczył, przestępując z nogi na nogę, Waldek.
– Co ci kurna jest? Masz owsiki.
– WaÅ›ka, mam do ciebie bardzo ważne pytanie.
– Czego?
– Czy ty boisz siÄ™ komplikacji…?
– Nie. Bo co?
– To ja też Å›ciÄ…gam, bo za chwilÄ™ mi pÄ™cherz rozpierniczy…

Następne

Wróć

bottom of page