top of page

Armagedon

i archeolodzy z Bożej łaski

            Nikt nie mógł tego przewidzieć. No chyba, że wójt Gnijewa, bo on miał, rzeczywiście dostęp do planów zagospodarowania przestrzennego gminy. Jednak w Świnioryjach nikt się tego nie spodziewał, że pewnego słonecznego, letniego dnia, przyjdzie im zmierzyć się z nadchodzącym Armagedonem. Żwirową drogą już od godziny szóstej, wzbijając tumany rudo żółtego pyłu, ciągnął ciężki sprzęt. Końca tego przerażającego, formą i rozmiarem, konduktu nie było nawet widać. Od strony Gnijewa, nieustannym potokiem przetaczały się koparki, spychacze, walce i inny sprzęt budowlany. Część na specjalnych lawetach, część na własnych kołach, przy akompaniamencie warczących silników i pomruku toczących się po żwirowej drodze kół, kawalkada jeźdźców apokalipsy, jednostajnym tempem sunęła poprzez wieś.

            Waldek jeszcze smacznie spał, gdy do jego uszu docierać zaczęły monotonne, ale coraz głośniejsze odgłosy ciężkiego sprzętu. Gdy do tego doszły drgania gruntu, kiedy kawalkada przetaczała się koło jego chałupy, ocknął się zdezorientowany. Przez chwilę nasłuchiwał zaniepokojony. Po chwili zerwał się na równe nogi krzycząc

            – Ruskie czołgi! Chodu do piwnicy!

            Po kilku sekundach zorientował się, że już od dawna, to znaczy od czterech lat, mieszka sam. Żona wraz dwójką dzieci i psem wyprowadziła się wtedy do matki. Jedynym współlokatorem Waldka był wychudły, wyliniały kot. Zresztą przychodził tu tylko spać. Całymi dniami włóczył się po wsi, prawie tak jak Waldek. A ruska okupacja skończyła się jakiś czas temu.

            Po następnych kilkunastu sekundach, może kilkudziesięciu, do Waldka zaczęła docierać reszta bodźców z realnego świata. Ostatnio sypiał twardo i miewał sny, dziwne sny. Podszedł do okna i odsłonił zasłonkę z pasiastego ręcznika frotte. Na drodze coś się działo. I to, sądząc po hałasie jaki  stamtąd dochodził, działo się coś ważnego. To było coś nowego, bo zazwyczaj tu nic się nie dzieje, nic, absolutnie. Teraz się działo… Nooo! Teraz to się dziaaało!

            Waldek wcisnął się w gacie i czym prędzej wyszedł przed chałupę, usiłując zawiązać kokardkę ze sznurka od snopowiązałki, który służył mu za pasek. Wśród tumanów brunatno żółtego kurzu, drogą poruszały się jakieś pojazdy. Poprzez kłęby kurzu, co jakiś czas było widać rozbłyski pomarańczowych świateł i słychać było klaksony.

            – Orzesz w mordę. Jakiś przemarsz wojsk Układu Warszawskiego? – zastanawiał się Waldek. Oczywiście zdawał sobie dobrze sprawę, że Układ Warszawski nie istnieje, ale tak mu się skojarzyło, bo tak naprawdę tęsknił trochę za tamtymi czasami, kiedy życie było lepsze. A nawet jeśli nie lepsze, to na pewno prostsze. Pracował w tedy w PGR-że i to w zasadzie tyle, nic więcej nie było mu potrzeba. PGR jak matka zapewniał mu wszystko co było potrzebne do życia. Ubranie, ziemniaki na zimę, ziarno do siewu, (oczywiście Waldek nigdy nie wysiał nawet garstki ziarna, ale zawsze można było za nie dostać parę złotych), opał na zimę, i oprócz tego godziwą wypłatę raz w miesiącu. A teraz? PGR-u już nie ma, a za te osiemset złotych ze ZUS-u, to nie za bardzo jest jak wyżyć.

„Czy to jeszcze kiedyś wróci?” – zastanawiał się Waldek. I pewnie nadal by się tak zastanawiał, gdyby z tej zadumy nie wyrwał go głos Waśki.

            – Co się tak gapisz Wala? Drogę nam będą asfaltować!

            – Asfal… Co?

            – Asfaltować, to znaczy, że nie będzie już tej brei i kurzu. Czujesz? Asfalt do samego Gnijewa, od zakrętu na końcu wsi, gdzie stał dom Konieczki. No wiesz, ten co to się w zeszłym roku zhajcował.

            – Wiem gdzie to. Przecież tam byłem. – obruszył się Waldek.

            – No ale, Wala, nie będziemy tu chyba tak stać po próżnicy. Masz tam co?

            Waldek ocknął się z chwilowego zamyślenia. Od czasu przygody w domu Konieczki, coraz częściej mu się to zdarzało. Znaczy zdarzało mu się zamyślić, i to tak, że aż nieraz bolała go głowa od tego myślenia. No i te sny. Miał bardzo realistyczne sny. W tych snach, widział różne rzeczy, różni ludzie, i nie tylko ludzie, mówili mu przeróżne rzeczy a gdy się budził, to przeważnie te rzeczy się działy. Nie żeby od razu się stał jasnowidzem, po prostu miał sny a te sny się sprawdzały. Nieraz palnął coś przy kielichu, że to czy tamto. Zwykłe pijackie gadanie. A tu następnego dnia, bęc i tak się stało. Dokładnie tak jak powiedział. Ludziska zaczęli już gadać. Kiedyś przy gorzale palnął, że Kulawiński to powinien w końcu ten dach naprawić, bo mu wiatr dachówki strąca. W nocy tak wiało, że cały dach z chałupy Kulawińskiego zdjęło i w pole zaniosło. Co ciekawe „trąba” niczego w pobliżu nie uszkodziła, tylko ten nieszczęsny dach. Waldek już czasami bał się gębę otworzyć, żeby go za jakiego proroka nie wzięli. A wracając do Waldkowego bólu głowy, Waśka stwierdził, że to Waldkowe dumanie, to mu na zdrowie na pewno nie wyjdzie, bo mózg odwykły i strasznie się męczy i od tego go ten łeb tak ciągle napieprza. A jak wiadomo, Waśka to nie byle jaki autorytet w dziedzinie bólu głowy, ma na niego jedno lekarstwo…

            – No pewnie, że mam co nieco! – odparł, rozchmurzając się Waldek. Weszli do chałupy. Wewnątrz była tylko jedna izba. W rogu stał piec, stary, ale bardzo ładnie wykonany przez zduńskiego mistrza. Nawet komin wyłożony był kaflami aż do powały. Przy piecu stało łóżko a na nim leżała niezbyt świeża pościel, teraz w całkowitym nieładzie.
Waldek podszedł do łóżka i zaczął ją poprawiać. W tym czasie Waśka podszedł do kredensu, i jakby był u siebie, wyjął z niego dwie szklanki i napoczętą butelkę wódki. Postawił to wszystko na stole, który stał na środku izby.

            – Masz jaką zagrychę? – spytał.

            – Tam w kredensie powinien być słoik z papryką.

            Waśka wyjął z kredensu słoik z marynowaną papryką i trzymając go dwoma palcami z wyrazem obrzydzenia na twarzy postawił go na blacie stołu.

            – A nie masz Wala zwykłych ogórków? – Spytał kolegę, który skończył się mordować z łóżkiem i właśnie wygładzał kapę, którą przykrył barłóg.

            – Nie mam, ale papryka też dobra, zwłaszcza że kupiłem u Mażniakowej za pół ceny. Data wychodzi.

Waśka odkręcił słoik o podsunął sobie pod nos.

            – Pachnie nie najgorzej. – wsadził dwa paluchy do słoika i wydobył flakowatą paprykę,  po czym włożył ją sobie do ust. – Hmm. Niczego, całkiem, całkiem. – otarł rękawem spływający po brodzie ocet. – Ale i tak wolę ogórki.

            Waldek w końcu dołączył do przyjaciela i nalał po słusznej porcji czystej.

            – No to siup w ten głupi dziób! – Zakrzyknął Waśka.

            – Cheers! – odpowiedział Waldek i wychylił szklanicę.

            Kiedy już zakąsił papryczką, spojrzał na Waśkę, który nadal trzymał w ręku pełną szklankę a wzrokiem próbował przewiercić mu czaszką.

            – No co? Co ci nie smakuje, wódka czy zakąska?

            Waśka nie odpowiadał. Wypił powoli wódkę i z namaszczeniem przeżuł paprykę. W końcu przemówił.

            – Ty coś ostatnio dziwny jesteś Wala. Nie dziwię się że ludziska zaczynają gadać.

            – Co zaczynają gadać? – Spytał Waldek, nalewając po kolejnej szklance.

            – No wiesz, że potrafisz przewidzieć co będzie, że niby jasnowidz z ciebie, no i że czytasz w myślach a nawet słyszałem jak się baby naradzały, żeby iść do ciebie to może urok odczynisz.

            – E… coś ty, Waśka. Ja tam odczyniać uroków nie umiem. A że czasem mi się coś przyśni i wygadam się przy wódce, to potem gadają. Najgorsze Waśka, że mnie to się coraz częściej zdarza, znaczy coraz częściej śnią mi się te sny. A ostatnio to nawet przy robocie mnie naszło…

            – I co, i co? – dopytywał szczerze zaniepokojony Waśka.

            – No, to było tak… Ale wypijmy. – Przerwał i sięgnął po szklankę.

Waśka uczynił to samo. Wychylili. Waldek zakąsił papryczką ze słoika i podał go Waśce mówiąc – Bon appetit. – Waśka znowu oniemiał. Po chwili jednak widząc konsternację kolegi przemówił.

            – Skąd ty Wala znasz takie słowa?

            – Wiesz, nie wiem ale tak jakoś same mi one do głowy przychodzą. Nie ważne. – Machnął ręką i kontynuował opowieść.

            – Napierniczył mi rower. Wiesz ten cholerny łańcuch. Dostałem od Walędziaka całkiem nowy, tylko lekko używany łańcuch. Pomyślałem że wymienię i będzie po kłopocie. To znaczy, że ten cholerny łańcuch nie będzie już spadał za każdym razem jak mi się gdzieś będzie spieszyć. Już nawet się wziąłem do rozpinania starego, kiedy śrubokręt omsknął mi się ze spinki i dziabnąłem się w rękę. Oooo zobacz, jeszcze mam ślad… – to mówiąc wyciągnął lewą dłoń w stronę twarzy Waśki. – Widzisz, prawie sobie na wylot przebiłem. Ból był taki, że aż mi w oczach pociemniało i w tedy właśnie miałem wizję.

            – Co miałeś? – Przerwał mu Waśka.

            – Wizję.

            – Jaką wizję?

            – Normalną wizję, imaginację, wewnętrzną projekcje mentalną z przyszłości. – odparł poirytowany Waldek.

            Waśce tak opadła szczęka, że musiał ją podtrzymywać rękoma, żeby nie wyleciała z zawiasów.

            – Wala ja się ciebie boje, ty naprawdę stajesz się coraz bardziej dziwny.

            – Chcesz posłuchać co było dalej, czy nie? – Spytał wyprowadzony z równowagi Waldek. – Jak chcesz, to się zamknij i słuchaj.

            Waśka, chłop prawie dwumetrowego wzrostu i potężnej budowy, zrobił się nagle taki malutki i nawet nie pisnął, tylko wpatrywał się w kolegę oczami wielkimi jak spodki, słuchając dalszej części opowieści.

            – Zobaczyłem pana Hieronima, jak pracuje u siebie w szopie, przepraszam w laboratorium, Coś tam mieszał i dolewał. Aparatura cichutko szumiała. Z zaworka ciekła cieniutką stróżką ta jego okowitka. I nagle coś zaczęło syczeć, coraz głośniej. Hieronimus zaczął się krzątać w koło aparatury, przekręcać jakieś kurki i przełączniki, ale szum był coraz głośniejszy i nagle…

            Waldek zrobił głęboki wdech.

            – … Jebuuut! Wszystko wyleciało w powietrze… W tedy oprzytomniałem i znowu zacząłem czuć bul w lewej dłoni. Rana była poważna, krwawiła i bolało jak jasna cholera. Zawinąłem rękę szmatą i poszedłem do sąsiadki. Walendziakowa opatrzyła mi ranę i stwierdziła, że miałem szczęście, że to lewa, ale potem dodała, że w zasadzie to bez znaczenia, bo do roboty to ja mam obie lewe… I czego nic nie mówisz?

            – Bo… Bo… – Jąkał się Mundek.

            – Co „bo”? Wyksztuś w końcu co ci leży na wątrobie.

            Waldek poirytowany, polał resztę wódki. Było tego niespełna po pół szklanki. W tedy Waśka w końcu przemówił.

            – Bo… Widzisz… Pan Hieronim miał wypadek i …

            – Wiem. I to mnie właśnie niepokoi. Zastanawiam się coraz częściej, czy jak by mi się to nie wyimaginowało, to czy pan Hieronim nadal byłby w domu i pędził tę swoją okowitkę? Czy to ja jestem winien, że leży teraz poparzony w szpitalu? Waśka to mnie męczy.

            – Co cię tak męczy?

            – Myślenie. No przecież ci mówiłem. Aż mnie już głowa boli od tego ciągłego myślenia. Musimy się jeszcze napić. Puki co, po gorzale trochę mniej myślę, nie mam halucynacji i łeb mnie przestaje napierniczać.

            – Nooo! To, to rozumie. Myślę, że to ci przejdzie, znaczy to myślenie, i znów będziesz normalny, Wala.

 

            Nazajutrz Waśkę obudziło dudnienie do drzwi. Nie musiał się długo zastanawiać, domyślił się prawie od razu. Przed drzwiami stał Waldek i sapiąc ciężko wycedził przez zęby.

            – Mamy tylko dwadzieścia cztery godziny. Musimy się sprężać. Ubieraj się i idziemy.

            – Co cię tak przypiliło. Moja stara jeszcze śpi. Pogięło cię? Jest wcześnie – odparował Waśka

            – Nie gadaj tyle tylko wkładaj galoty, bierz szpadel i łopatę i idziemy. –Zakomenderował Waldek.

            Po pięciu minutach szli już drogą, wzdłuż której stały, jeszcze śpiące w bezruchu, maszyny drogowe. Szli w stronę Gnijewa. Po jakimś czasie Waśka odważył się spytać.

            – Daleko jeszcze?

            – Nie. Jeszcze kawałek, do tej kępy leszczyn.

            Waśka dzielnie maszerował niosąc w jednej ręce szpadel a w drugiej łopatę, podczas gdy Waldek szedł przed nim w pośpiechu przebierając nogami i sapiąc z podniecenia i wysiłku. Dotarli do kępy leszczyn. Za rowem, tuż obok leszczynowych krzewów stał stary drewniany słup telefoniczny. Drewno było zbutwiałe, poczerniałe i spękane. Na wysokości wzroku przymocowana była niewielka, metalowa tabliczka. Na niej wybita była numeratorem, liczba „13”.

            – To tutaj. Tutaj musimy kopać. Między tym słupem a tymi krzakami. – Waldek pokazywał palcem dokładnie miejsce gdzie Waśka miał kopać. – No co się tak gapisz? Kop!

            Waśka, nie czekając na dalsze zachęty, wziął się do roboty.

            – Tu? – Spytał wbijając szpadel w twardą ziemię, poprzerastaną korzeniami.

            Waldek tylko skinął głową. Po kilku sztychach Waśka zrobił przerwę.

            – Cholernie tu twardo. Muszę zapalić. A tak właściwie, to po co kopiemy tę dziurę?

            Waśka wyjął z kieszeni spodni lekko zdezelowaną paczkę papierosów i poczęstował kolegę. Usiedli na rowie i delektowali się smakiem ukraińskich, czerwonych Vicerojów.

            – Wiesz Waśka, miałem sen… zaczął Waldek.

            – No nie! Nie strasz mnie.

            – Tym razem sen nie był wcale straszny, był intrygujący…

            – Gadaj po naszemu, bo nic cię nie rozumie.

            – No dobra, był ciekawy i jeśli się sprawdzi tak jak poprzednie, to nigdy już nie będziemy musieli się martwić i zastanawiać, kto nam tym razem dorzuci do flaszki.

            – Jak to? – Spytał zaciekawiony Waśka.

            – A tak to. Śniło mi się, że właśnie tutaj, ci drogowcy, co to nam te drogę asfaltują, wykopali całą skrzynię złotych monet. Pruskie złote monety z końca osiemnastego wieku. Widziałem ją jak na jawie, we dwóch ją wyciągali, taka była ciężka. Więc kop, to nie będziemy już nigdy musieli pracować. – Skwitował Waldek.

            – Myślę, że w twoim przypadku to nic nie zmieni, przecież i tak nigdzie nie pracujesz. – Zauważył słusznie Waśka.

            – Aleś ty bystry, jak woda w kiblu! Ja zajmę się myśleniem a ty kop!.

            Około południa, z wykopanej dziury, wystawała tylko głowa Waśki. Przyjmując że miał on dwa metry wzrostu, dziura była już imponujących rozmiarów. Wokół niej piętrzyły się góry ziemi i piasku. Z wykopu wydobywał się dym papierosowy i ciche przekleństwa umęczonego Waśki. W około przechadzał się nerwowym krokiem Waldek i  paląc papierosa mówił sam do siebie.

            – Co do jasnej cholery, przecież dokładnie widziałem. Ten słup i te leszczyny, nawet te pokrzywy widziałem. I tę tabliczkę na słupie. Pamiętam dokładnie. Co jest do cholery. Wszystkie sny jak dotąd się spełniały, ale zawsze było to coś złego. A teraz jak miało być coś dobrego, to dupa! Dupa, dupa, dupa! – dreptał w koło i powtarzał. – Gówno! Nic! Szlag by to!

            Zrobił się czerwony na twarzy i zaczął zachowywać się tak jakby go brało delirium. Waśka zaniepokojony o zdrowie kolegi, wygramolił się z dołu i poklepując go po przyjacielsku, odprowadził do domu, gdzie dla ukojenia nerwów wychylili po jednym głębszym.

            Nazajutrz wieś obiegła sensacyjna nowina. „Pracownicy budowlani odkryli, podczas prac ziemnych, skrzynię z pruskimi monetami z czasów zaborów”. Gdy tylko ta nowina dotarła do uszu Waldka, popędził on jak szalony do sklepu Mażniakowej, by dowiedzieć się więcej szczegółów. Dowiedział się, że odkrycia dokonano nieopodal posesji Konieczki na drugim końcu wsi. Gdy tylko tam dotarł, zobaczył w niewielkim tłumie gapiów Waśkę, górującego nad wszystkimi.

            – Co tu robisz? – zapytał.

            – Jak to co. Przyszedłem zobaczyć co mieliśmy wczoraj wykopać. – odparł z nutką drwiny w głosie.

            – Daj i mnie popatrzeć. – Waldek zaczął się przeciskać do przodu.

            Wykop był ogrodzony białoczerwoną taśmą ostrzegawczą, w tle stała koparka.
W wykopie siedziało jakichś dwóch facetów w białych kitlach i coś tam na dnie majstrowali.

            – To archeolodzy z powiatu. Będą tu jeszcze kopać, tak że nie wiadomo kiedy będziemy mieli tę drogę. – z rezygnacją w głosie stwierdził Kawka stojący nieopodal.

            Wykop był umiejscowiony pomiędzy kępą leszczyn a starym, drewnianym słupem telefonicznym. Na słupie była tabliczka z wybitym numerem. Obrazek niczym „deja vu” drażnił Waldka zmysły a świadomość porażki przygniatała go coraz bardziej do ziemi.
            – Jasna cholera, nie ten słup. A wszystko wygląda tak samo. Te krzaki i nawet te pokrzywy, tylko ta cholerna tabliczka nie widać stąd numeru… – Myślał.

            – Fuck it! I need a drink. – wyrwało się Waldkowi.

            Połowa gapiów zwróciła wzrok w Waldka stronę. On tylko splunął pod nogi i dodał

            – Fuck! – splunął jeszcze raz i poszedł do domu.

Poprzednie

Wróć

Następne

bottom of page