Przemysław R. Cichoń
...W kozi róg
Minęły Święta. Zimy nadal nikt nie widział. Może w tym roku wyjechała do Alice Springs? Tam podobno odnaleziono Walendziaka. Teraz trwa właśnie proces jego ekstradycji. Okazuje się, że nie grzeszył on jednak zbytnią inteligencją, jak twierdzili co niektórzy mieszkańcy Świnioryjów. Zwłaszcza wśród męskiej części społeczeństwa wsi, Walendziak stał się bohaterem, po tym jak wyszło na jaw, że załatwił teściową i wymknął się wymiarowi sprawiedliwości. Zaczęto opowiadać o nim przeróżne historie. Jednak większość z nich, to były kompletne brednie. Właściwie to wszystkie. Teraz, kiedy okazało się, że w dwa miesiące, policja namierzyła go w Australii i doprowadziła do jego aresztowania. Wszystkie się zdewaluowały. Gdyby był taki bystry jak o nim mówiono, to uciekł by do Emiratów, albo do Peru czy na Dominikanę. Ale Walendziak, stary idiota, myślał, że jak wyjedzie na drugi „koniec świata”, to sprawiedliwość go nie dosięgnie. Jak widać się mylił. Pewnie jego ekstradycja trochę potrwa. W tym czasie gorączka już minie i wszyscy zapomną o całej sprawie, ale póki co, za sklepem wrzało. Waldek zrobił zakupy i wziął sobie Perełkę.
– Cześć chłopaki! – Przywitał się podniesionym głosem, by przebić się przez gwar.
Kilku chłopów gorączkowo dyskutowało. Tematem była oczywiście ekstradycja Walendziaka.
– Aż się wierzyć nie chce. – Zaczął właśnie Wojtek Smolorz. – Mnie już trzeci miesiąc ktoś kozy kradnie. Zgłaszam na policję i za każdym razem nic. Przyjadą, popatrzą, popytają… Gapią się na mnie jak na głupka a Walendziaka tak od razu, na drugim końcu świata dorwali?…
– Interpol. – wtrącił się Waldek. – Dorwał go Interpol, a do tego z Australią mamy od dziewięćdziesiątego ósmego, umowę ekstradycyjną. Walendziak o tym chyba nie wiedział uciekając właśnie tam.
– Waldek Walendziak to był szczwany lis. – odezwał się Kawka – musowo ktoś na niego doniósł. Psy same by nie wpadły na ten pomysł, żeby go tam szukać. – dodał i wymownie spojrzał na Waldka.
Reszta też zwróciła oczy na Paciaję i zapadła taka niezręczna cisza. Waldkowi zrobiło się nieswojo, ale nie miał zamiaru się tłumaczyć. Na szczęście, w tym momencie, za sklep wtoczył się Mundek Waśka, trzymając w ręce odkręconą dwusetkę czystej a z kieszeni jego kufajki wystawały po obu stronach smukłe szyjki Czarnej Perły.
– No coście się tak nagle przymknęli, jakby wam kto kołki w dupę powtykał. Walendziak to frajer. Wiem coś o tym, przez 60 lat był moim sąsiadem. Jak tylko po gorzale dostawał białej gorączki, to do bicia się rwał, starą swoją też tłukł, bo ona mu nie oddała. Babski bokser. Tfuu! A jak komu w knajpie przyłożył, to mu przeważnie tak mordę obili, że tydzień na oczy nie patrzył a do tego jeszcze go psiarnia zwijała i kilka miesięcy w areszcie kiblował. Taki z niego chojrak i bohater. A jak chcecie nadal prostymi nosami oddychać, to odpierdzielcie się od Wali. No chyba, że którego bardzo zęby swędzą.
Kiedy Waśka skończył swój przydługi monolog, za sklepem naprawdę zapadła głucha cisza. Słychać było, dosłownie, jak pekaes na końcowym w Gnijewie wykręca.
– No dobra. Ja tam do Waldka nic nie mam. Tylko powiedzcie mi czemu gliny nic nie robią w sprawie moich kóz. Już siedem sztuk ni zginęło. – Ponownie spytał Smolorz, który był tu chyba najmłodszy z całego towarzystwa.
– Kogo obchodzą twoje kozy? – zapytał Cypis lekceważącym tonem. – Myślisz, że policja nie ma nic innego do roboty, tylko liczyć bobki twoich kóz. Pilnuj ich lepiej, to ci nie będą ginąć. Zresztą nie wiem, po co komu twoje kozy.
Waldek przysłuchiwał się sprzeczce, popijając z Waśką Czarną Perłę.
– Myślisz, że nie pilnowałem. Kiedyś cały dzień na pastwisku spędziłem.
– I co? – rzucił Cypis.
– No nic. Zasnąłem i jak się obudziłem wieczorem, to znów jednej brakowało.
– Jak byś nie żłopał tyle piwska, to byś nie zasnął. – roześmiał się Cypis a z nim reszta.
– Tego dnia nawet kropelki… – zarzekał się Smolorz.
– To znaczy, nic nie widziałeś, nie słyszałeś niczego i nie znalazłeś żadnych śladów? – rzeczowo spytał Waldek.
– No zupełnie nic. Przeliczyłem tylko kozy i okazało się, że jednej brakuje. Sary właśnie.
– Słyszeliście? Ona miała na imię Sara! Brałeś ją w gumowcach?... – Zaczął rechotać Cypis, już coraz bardziej podpity.
Wojtek coraz bardziej się peszył. Nie wiedział co ma powiedzieć, a cała gawiedź zaczęła sobie na nim używać.
– To była twoja faworyta? Piękna Sara?!!! – Wtórował Cypisowi Kawka, zanosząc się śmiechem.
Na to dźwignął się Waśka. Uniósł do góry dłoń zaciśniętą w pięść.
– Zamknąć ryje, cieniasy! Takie z was chojraki? Niech jeszcze który słowo powie, a nie ręczę za siebie. Że was w domu kobity sztorcują, to na biednym Wojtku się będziecie wyżywać? On jeden w Świnioryjach ma ochotę coś robić. Zakasał rękawy i uczciwie chciał zapracować na życie. Wy potraficie tylko narzekać i wyciągać łapy po zasiłek. Jazda mi stąd, jak nie umiecie się kulturalnie napić jak ludzie. Wypierniczać mi i to zaraz, bo jak z nerw wyjdę!…
Po minucie, za sklepem zostali tylko Waldek, Mundek, Wojtek i rower Kawki. Czmychając w pośpiechu zapomniał swej Ukrainy. To nic, już nieraz parkowała tu przez noc. Jednak nikt jej nie chciał ukraść. W przeciwieństwie do Wojtkowych kóz.
– Dzięki Waśka. – odezwał się nieśmiało Wojtek. – Pozwolicie, że postawię po setuni?
– Masz tu dwie dychy, dołóż i weź zero siedem. Będzie ekonomiczniej.
Wojtek wziął od Waldka banknot i zniknął za winklem.
– Ta sprawa mi śmierdzi. – odezwał się do kumpla Waldek.
– Masz rację. To dziwne. – zgodził się Waśka.
– Dziwne? To nieprawdopodobne. A wiesz dlaczego? Dlatego, że u nas tylko Smolorz hoduje kozy. Nikt inny we wsi nie ma kóz. Nawet jednej.
– I co z tego? Wszyscy to wiedzą. Wszyscy kupują u Smolorza mleko. Z Gnijewa też przyjeżdżają. Co w tym dziwnego?
– Ano to, że nie widzę powodu, dla którego ktoś miałby kraść mu te kozy. Gdyby chciał sprzedawać mleko jak Smolorz, to sprawa by się zaraz rypła, a na mięso to raczej…
– No masz rację. A może to wilki?
– Wilki, czy inne drapieżniki, zostawiły by jakieś ślady a sam Wojtek mówił, że nie znalazł żadnych śladów.
– No niby tak. Masz rację. Ty, to kurcze, zawsze masz rację.
– Dlatego właśnie uważam, że to mało prawdopodobne, by ktoś je kradł.
Wojtek właśnie wrócił trzymając w jednej ręce butelczynę wyborowej a w drugiej colę.
– Wziąłem też przepitkę. – to mówiąc postawił butelki na rampie a z kieszeni wyjął trzy jednorazowe plastikowe kubki. Po czym odkręcił butelkę i nalał po sporej porcji.
Zapowiadało się na dłuższą dyskusję, zwłaszcza że Waldek napalił się na tę sprawę jak szczerbaty na suchary. To było widać. Brakowało mu zajęcia. Wojtek, który nagle nabrał entuzjazmu, opowiedział wszystko co pamiętał, ze szczegółami i pokładając nadzieje w Waldku, oświadczył:
– Liczę na to, że ty jako specjalista w kryminalistyce i do tego jasnowidz, na pewno wyjaśnisz, co dzieje się z moimi kozami. Może to jakaś klątwa, albo kosmici…
Po tej wypowiedzi Wojtka, Waśka stwierdził, że najwyższy czas wracać do domu, zwłaszcza, że Gertruda pewnie już dawno wróciła z próby chóru i na pewno się martwi nieobecnością męża. Jutro też jest dzień a dzisiejszy najwyraźniej się kończył, zwłaszcza dla Wojtka.
Nazajutrz, wczesnym rankiem…
– Waldek! Waaaaldeeek!
Przed furtką stał Wojtek. Zaś z drugiej jej strony, ujadały cztery „niby owczarki”.
– Waaaaaldek! – Próbował przekrzyczeć psy Smolorz.
Waldek, co prawda, już nie spał, ale słuchał muzyki, więc nie koniecznie docierały do niego krzyki zza furtki. Jednak ujadanie psów, coraz bardziej wdzierało się do jego świadomości, zwłaszcza w momentach, kiedy orkiestra grała piano. Zirytowany zakłóceniami wcisnął pauzę na pilocie. Carmen zamilkła w pół słowa. Podszedł do okna, by zobaczyć co się tam u licha dzieje. Zobaczywszy Wojtka, wyszedł przed dom i zawołał psy. Grzecznie przybiegły. Zagonił je za wewnętrzne ogrodzenie i poszedł wpuścić gościa.
– Co się stało?
– Wyobraź sobie, znowu mi kozę ukradli. Ja tak dalej nie dam rady. Nie wiem czy dzwonić po gliny, ale pewnie niema sensu. Ty jesteś moją jedyną nadzieją.
– Dobra, wchodź, pogadamy.
Usiedli przy stole. Waldek wyjął z lodówki butelkę i napoczęty słoik ogórków. Smolorz naprawdę sprawiał wrażenie pogubionego. Był jakiś roztrzęsiony i nie mógł się skoncentrować. Rozglądał się chaotycznie po pokoju. Dopiero po chwili skupił się na Waldku.
– Waldek, ja cię bardzo przepraszam, ale ja już tego nie zniosę. Mój biznes wisi na włosku. Jeszcze trochę i będę musiał się zadłużać, żeby przeżyć. Najlepsze sztuki mi ukradli. Jest dobry zbyt. Mam zamówienia, ale nie mam na tyle mleka. Zostało mi kilka sztuk i nie wydoje więcej. Klienci odchodzą. Bankrutuje. Policja mnie olewa. Nie ma żadnych śladów, myślą że chcę wyłudzić ubezpieczenie, a ja przecież nawet nie mam ubezpieczenia.
– No dobrze Wojtuś. Uspokój się. Pomyślmy, ale najpierw się napijmy.
Wojtek, drżącą ręką uniósł szklaneczkę do ust i wychylił jednym haustem. Zagryzł ogórkiem i wlepił oczy w Waldka.
– Musimy kilka rzeczy ustalić. – kontynuował Waldek.
– Jak to? Ja myślałem, że ty już wiesz, kto mi te kozy podprowadza. Przecież jasnowidzem jesteś.
– No widzisz Wojtuś, to nie jest takie proste. Nieraz owszem, mam wizje, ale nieraz muszę się dobrze przyłożyć, żeby rozwikłać zagadkę.
– To ty taki bardziej Sherlock Holmes jesteś?...
– Coś w tym rodzaju. Czytałeś Conan Doyel’a?
– Kogo?
– Nie ważne. Musimy ustalić fakty. Czy aby ostatnio nie zalazłeś komu za skórę? A może ktoś ci groził? No wiesz musimy ustalić motyw.
– No, jakiś miesiąc temu, Cypis się mnie czepiał za sklepem, ale on się wszystkich czepia jak wypije. Chciał na piwo „pożyczyć”, no to mu powiedziałem co o nim myślę. Chciał mi nawet przyłożyć, ale był za bardzo napruty. Zmyłem się zanim zdążył się z rampy podnieść. Zresztą pewnie by i tak nie trafił. Ja tam nie lubię mieć wrogów. Zawsze wolę ustąpić i mieć święty spokój.
– No tak. Dla świętego spokoju, cygan dał się powiesić… – Powiedział pod nosem Waldek.
– Tak, to nie mam żadnych wrogów. Nikomu krzywdy nie zrobiłem. – zarzekał się Smolorz.
– A ile ci tych kóz zginęło?
– Teraz to już dziewięć.
– I co, znów nic nie widziałeś? Gdzie trzymasz te kozy?
– No chodzą sobie luzem po podwórku. Póki nie ma śniegu, to sobie coś tam skubią. Na noc zamykam w obórce. Furtka na skobel zamknięta a wrota podparte drągiem od zewnątrz.
– A nic więcej ci z obejścia nie zginęło?
– Nie, nic nie zauważyłem.
– Dobra. Czyli tę ostatnią, to ci z obórki podprowadzili, tak?
– No, nie wiem. Zagoniłem wieczorem do obórki, ale nie jestem pewny czy były wszystkie, bo trochę mi ta wódka, co to my ją za sklepem wypili, w głowę weszła, a na koncie już miałem dwa piwka, poza tym, ciemno już było. Ale rano wszystko było zamknięte jak wieczorem. Żadnych śladów, jak zawsze.
– Wiesz co? Idź do domu. Za jakąś godzinkę wpadnę do ciebie z Waśką i przyjrzymy się tej obórce i w ogóle. Może coś przeoczyłeś.
Wypili jeszcze po jednym na rozchodniaczka i Wojtek poszedł do domu, jak polecił mu Waldek. Waldek zaś, czym prędzej udał się do Waśki. Mundek właśnie grzebał coś przy ciągniku.
– O! Dobrze że jesteś! – Ucieszył się na widok przyjaciela. – Potrzeba mi fachowca. Zdechł i za Chiny nie chce odpalić. Akumulator sprawdziłem, ale rozrusznik nie kręci.
– Dobra pokaż. – Waldek wsadził rękę w okolice rozrusznika i poruszał kablami. – Spróbuj teraz.
Mundek wsiadł do kabiny i nacisnął przycisk rozruchu. Rozrusznik jęknął i obrócił wałem, w efekcie silnik zaskoczył. Maszyna po chwili weszła na obroty i wyrzuciła w niebo chmurę czarnego dymu.
– Ty to Wala jesteś fachura. Dzięki. Co zrobiłeś?
– Masz luźne przewody. Musisz styki oczyścić, podokręcać i po sprawie. A teraz ty musisz mi pomóc.
Niestety oględziny obórki Smolorza, nie wniosły do dochodzenia nic nowego. Nie było śladów włamania a inne ślady były skutecznie zadeptane przez kozy i ich właściciela.
Dopiero następny dzień przyniósł coś, co mogło posunąć śledztwo do przodu. Otóż, przed południem zadzwonił do Waldka Zarębski, ten ornitolog z Wygnanka. Przez telefon powiedział tylko tyle, że dzieją się dziwne rzeczy i że będzie dobrze jak Waldek do niego wpadnie, najlepiej jeszcze dzisiaj. W głosie Zarębskiego, można było wyczuć zaniepokojenie, jednak nie chciał nic więcej powiedzieć.
– Jak pan przyjdzie to wszystko wyjaśnię. Na pewno to pana zainteresuje. – Zarębski rozłączył się.
Fuks nie miał już kondycji na takie spacery. Waldek więc zabrał Lucky’ego. Lucky był samcem alfa tej watahy. Był największy i pozostałe dwa uznawały jego pozycję. Była też suka. Hana. Ale ona była indywidualistką i zawsze chadzała tam, gdzie sama chciała. Przeważnie było to w przeciwnym kierunku niż chciał Waldek. Lucky był dość ułożony. Znaczy że, co prawda nie szedł przy nodze, ale trzymał się w zasięgu wzroku i przybiegał na wezwanie. Spacer zajął im dobre pół godziny. Dochodząc do zabudowań, Waldek zawołał Lucky’ego i przypiął do obroży grubą smycz z parcianego paska. Pierwsze, co wydało się mu dziwne, to to, że dochodząc do ogrodzenia nie usłyszał szczekania. Czyżby Zarębski wyszedł z psem na spacer? Rozejrzał się dookoła. Pchnął furtkę, nie była zamknięta, i wszedł na podwórko. W tym momencie, w drzwiach domu stanął gospodarz w uniformie moro i ze sztucerem w ręku.
– Dzień dobry. – przywitał się Waldek a Lucky zaszczekał dwa razy na powitanie.
– Dzień dobry. – odpowiedział Zarębski – Cieszę się, że pan przyszedł. Musi pan coś zobaczyć.
Gospodarz zamknął drzwi na klucz i zarzucając na ramie pasek od sztucera, ruszył w stronę Waldka
– Tylko niech pan psa nie spuszcza ze smyczy. – poradził Waldkowi.
– No właśnie, a gdzie pański pies?
– Później panu wyjaśnię, teraz chodźmy. – otworzył furtkę i przepuścił Waldka przodem.
Ruszyli ścieżką w stronę lasu. Zarębski, ze sztucerem gotowym do strzału, prowadził. Waldek z Lucky’m na krótkiej smyczy, szli tuż za nim. Ścieżka pięła się lekko w górę. Po dziesięciu minutach marszu byli na miejscu. Na szczycie niewielkiego wzniesienia, porośniętego sosnowym lasem, między drzewami, leżało truchło sarny. Było zmasakrowane przez jakiegoś drapieżnika.
– To wilki? – Zapytał Waldek.
– Niech się pan przyjrzy. – odparł Zarębski i podszedł bliżej padliny. – Niech pan patrzy. To nie są rany zadane zębami wilka. - Waldek podszedł i przyglądał się, choć nie za bardzo się na tym znał. Dla niego, było to po prostu martwe zwierzę. – Widzi pan te rany na brzuchu? To nie są rany zadane zębami. Powłoki brzuszne zostały rozerwane czymś tępym. A te otwory? – Wskazał dwa otwory w boku zwierzęcia.
– To po kulach? – zapytał Waldek.
– Nie, raczej po rogach. Ta sarna została rozerwana rogami. I to właśnie jest dziwne. A jeśli chodzi o mojego psa, to nie mam pewności co się z nim stało. Dalej na północ, za tym wzniesieniem, znalazłem dwa martwe wilki. Mają identyczne rany a nawet gorsze, oszczędzę panu tego widoku, ich truchła są rozwleczone na sporym obszarze. Mój pies właśnie tam poczuł jakiś ślad i poszedł w las. Do tej pory nie wrócił. Nie wiem co się z nim stało. W dolince, gdzie znalazłem wilki, płynie niewielki strumyk. Nad nim, na miękkiej ziemi, znalazłem dziwne tropy, ślady racic. Podobne do tropów sarny, czy jelenia, ale mniejsze i jakby trochę zniekształcone.
– Czy to mogą być ślady kozy?
– Myślę że tak, – odparł po krótkim zastanowieniu Zarębski. – ale skąd tu koza, to nie Podhale. Kozic u nas niema, chyba, że chodzi panu o kozę domową.
– Właśnie o taką mi chodzi – sprecyzował Waldek. – a ile mogło być tych kóz, według pana?
– No nie wiem, może kilka, minimum trzy, może cztery. Ale nadal nie rozumiem, jak kozy mogły tak zmasakrować dwa wilki. To nie możliwe. A skąd w ogóle pomysł, że to kozy?
– Mam pewne podejrzenia. A jeśli to naprawdę były kozy, to może być ich dziewięć.
– Skąd pan to wie? – dopytywał ornitolog.
– W ostatnim czasie, jednemu znajomemu, zginęło z hodowli dziewięć kóz.
Nagle, gdzieś w oddali dało się słyszeć skowyt wilka, albo jakiegoś innego zwierza. Waldek nie był pewien, ale nie było to istotne, bo w tej właśnie chwili, poprzez krzaki, przebiegło coś łamiąc gałęzie i szeleszcząc suchymi liśćmi. Jednak nie zdążyli się dokładnie przyjrzeć, ponieważ zwierzę poruszało się bardzo szybko i momentalnie zniknęło w zaroślach. Jeszcze tylko przez chwilę słychać było tętent kopyt i szelest listowia. Potem wszystko ucichło.
– Co to było? – spytał Waldek.
– Nie jestem pewien, ale chyba sarna, albo jakaś super szybka koza.
Lucky zaczął ujadać i szarpać się na smyczy.
– Niech go pan dobrze trzyma. Na własne oczy widziałem te wilki, większe od niego, rozerwane dosłownie na kawałeczki. Lepiej wracajmy. Mam w domu buteleczkę osiemnastoletniej Chivas Regall, dobrze nam zrobi jak myślę.
– W takim razie wracajmy, dobrej whisky nigdy nie odmawiam. Chętnie się z panem napiję. – Przystał na propozycję Waldek.
Na kominku trzaskał ogień a izbę wypełniało miłe ciepło. Siedzieli przy stoliku sącząc bursztynowy szlachetny trunek z kryształowych szklaneczek. Rozmawiali o tym co się stało w lesie i snuli teorie cóż mogło do tego doprowadzić.
Niewiele przed północą Waldek wrócił do domu. Nazajutrz wybrał się do sklepu, nie żeby czegoś potrzebował. Owszem może potrzebował, ale bynajmniej nie ze sklepu. To miejsce było nieocenioną skarbnicą informacji, każdego kalibru i na każdy temat. Jeśli coś działo się w wiosce, to pierwsze newsy można było usłyszeć właśnie tu. Waldek nie mylił się co do tematów dzisiejszych zasklepowych dyskusji. Kiedy zawitał na tylnej rampie, Walaszczyk wygłaszał właśnie swoją przerywaną tyradę.
– Nic kuwa nie obiom! Dwoni-em na gliny a one mie odesłały do leśnika we gminie. Wczora znalazem mojo mućke. Wilki mi ją poszałpały. A te skuwiele nawet nie chcieli psyyyjechać. Oni sie nie zajmujo takimi spławami. Jakby mi somsiat kłooowe odszczelił, to może, ale wilkami to oni sie nie zajmujo.
Walaszczyk miał dość sporą wadę wymowy a do tego się trochę jąkał. Pożyczył kiedyś pieniądze od nieodpowiednich ludzi i nie miał z czego oddać. Termin minął i dla przykładu zdezelowali Walaszczykowi twarz w takim stopniu, że dopiero po trzeciej operacji, wymówił pierwsze słowo. Do dziś boją się go dzieci. Jego gęba, przypomina twarz Quasimoda.
Waldek przysłuchiwał się uważnie temu co z trudem artykułował Walaszczyk. Sącząc przy tym Czarną Perłę ze smukłej butelki, próbował wychwycić sens jego wypowiedzi. Właśnie w tym momencie za sklep weszli Mundek i Rysiek.
– Cześć Wala!. – Przywitał się entuzjastycznie Waśka.
– Cześć. A co wy tak parami?
– No wiesz… Byliśmy wczoraj z Ryśkiem na rybach, no i tak jakoś nas dziś suszy.
– I co brały?
– No brały… ale pod to co się siusia.
– Czyli jak zwykle. No tak. Z was ryboki jak z koziej dupy trąba. Lepiej posłuchajcie co się we wsi wyrabia. Walaszczykowi wilki krowę zjadły. Strach do lasu wchodzić.
– Nie może być. Wilki zaatakowały krowę? Musiała być ich cała wataha. – zdziwił się Waśka. – Najpierw kozy, teraz krowa?
– On tak twierdzi. Ja też mu nie wierzę.
– To znaczy, że to ma coś wspólnego z tymi zaginionymi kozami? – spytał zdezorientowany Rysiek.
– Myślę że tak. Co prawda Walaszczyk znalazł swoją krowę, w kawałkach, ale jednak znalazł a kóz do tej pory nikt nie widział. – wyjaśnił Waldek.
W tym momencie wyjechał zza winkla, na swej Ukrainie, Kawka.
– Chłopy! Wojna będzie! Ja pierdzielę wojna!
– Co ty pieprzysz Kawka? Czegoś ty się znowu napił?
– Mówię wam, będzie wojna. Wojsko ciągnie na Wygnanko.
– Jakie wojsko? – spytał rzeczowo Waldek.
– Nasze, polskie… Jadą polnymi drogami.
– Dużo?
– Kilkanaście samochodów i dwa transportery opancerzone.
W tym momencie dało się słyszeć z oddali narastające wycie policyjnych syren. Kolumna kilku uprzywilejowanych pojazdów, przejechała po chwili obok sklepu. Jechali w stronę Wygnanka. Coś było na rzeczy.
– Dobra Waśka, odpalaj Golfa i jedziemy zobaczyć co się stało. – zakomenderował Waldek.
Razem z Ryśkiem załadowali się do Waśkowego grata i ruszyli w ślad za kolumną policji. Nie dojechali jednak daleko. Zaraz za granicą wsi, droga była zamknięta. Dwa radiowozy ustawione w poprzek drogi, całkowicie blokowały przejazd a uzbrojeni w długą broń policjanci, nie mieli zamiaru przepuszczać kogokolwiek.
– Proszę zawrócić! Przejazdu niema! – Odezwał się donośnym głosem potężny funkcjonariusz w kamizelce kuloodpornej z napisem BOA.
Waśka nie miał zamiaru z nim dyskutować. Był po dwóch piwkach a prawo jazdy było mu potrzebne, choćby po to, by wozić Gertrudę do marketa, co piątek. Rysiek z Waldkiem, pewnie mieli masę pytań, ale nie udało im się ich zadać, bo Waśka energicznie zawrócił i pognał z powrotem do Świnioryjów, nerwowo spoglądając w lusterko. Na szczęście nikt ich nie ścigał.
Nazajutrz w miejscowej świetlicy zorganizowano zebranie, na którym sołtys – Hieronimus, wybrany niedawno na trzecią kadencję, ogłosił oficjalny komunikat, przesłany mailowo z powiatu:
– „W związku z rozprzestrzeniającą się epidemią afrykańskiego pomoru świń, w skrócie ASF. Wojewódzki lekarz weterynarii, w porozumieniu z powiatowym centrum kryzysowym, w oparciu o rozporządzenie Ministra Rolnictwa i Rozwoju Wsi w sprawie wprowadzenia na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej programu mającego na celu wczesne wykrycie zakażeń wirusem wywołującym ASF i poszerzenie wiedzy na temat tej choroby oraz jej zwalczania, postanowił wystąpić o pomoc w odstrzale kilkudziesięciu sztuk dzików zarażonych wirusem ASF. Do tego zadania wojewoda Warmińsko-Mazurski w porozumieniu z ministerstwem obrony, powołał specjalną grupę myśliwych oraz ochotników rekrutujących się z Wojsk Ochrony Terytorialnej Kraju. Operację odstrzału zwierząt, ze względu na coraz bardziej aktywne środowiska ekologiczne, zabezpieczać będą siły policyjne. Uprasza się mieszkańców o niewchodzenie do lasu podczas trwania akcji”… To chyba tyle istotnych informacji – zakończył oficjalny komunikat sołtys.
– Taa… pomór sromór. – skomentował Waśka. – Myślę, że to ściema. Tu chodzi jak nic o te Wojtkowe kozy.
– Pewnie masz rację. – przyznał Waldek. – A ty Rysiek co o tym sądzisz?
– No wiesz, przeprowadziłem się tutaj, bo myślałem, że to najspokojniejsze miejsce na ziemi. Ale jak do tej pory, nie mogę tego potwierdzić. To co mi się tu przydarza, przechodzi moje wyobrażenia o spokojnym życiu na prowincji.
– No weź. Poczekaj jak się zrobi ciepło. Zabierzemy cię z Waśką nad Czarcie jeziorko… Widziałeś kiedyś nimfy czy strzygi? – z przekąsem spytał Waldek.
– Jaja sobie robicie? Prawda? Nabijacie mnie w butelkę? Mam rację? – próbował upewnić się Rysiek.
– Jasne. – odparł Waśka swym niskim głosem. – Tam właśnie widzieliśmy Wielką Stopę. Miałem nawet zdjęcia, ale Wala przez „przypadek” je skasował. – Waśka spojrzał z wyrzutem na Waldka.
– No cóż, skoro już wszystko jasne, to możemy się czegoś napić. – zaproponował Waldek.
– Co jasne? Nic nie jest jasne. Co z tymi kozami? Przecież z tym ASF to jakaś ściema. Chyba nie daliście się nabrać? – protestował Rysiek.
– Proponuję u Ryśka. – dodał Waśka.
Niebawem, Smolorz dostał odszkodowanie za swoje kozy. Okazało się bowiem, że gmina dysponuje specjalnym funduszem. Z tego też funduszu, odszkodowanie dostał Walaszcyk, za Mućkę. Zdarzenia potraktowano jako szkody wyrządzone przez dziką zwierzynę i całą sprawę zamieciono pod dywan. Jednak Rysiek nie dał się do końca przekonać. Może to i dobrze, bo niebawem miało go spotkać jeszcze wiele przygód, które diametralnie zmienią jego wyobrażenie o spokojnym życiu w zabitej dechami dziurze…