top of page

Smród nad wysypiskiem

            Wiatr wiał z zachodu, niosąc z sobą niepowtarzalny i wyraźny zapach wysypiska. Śpik, tak na niego wołali, bo miał chroniczny katar, właśnie wylazł z olbrzymiej rury stanowiącej wylot kolektora burzowego. Na szczęście dawno nie padało i całkiem nieźle się tu urządził. Pociągnął nosem i wytarł go w rękaw. Wyprostował się, przeciągnął i zawył niczym wilk do księżyca, choć na niebie było już słońce i to dość wysoko. Nad górami śmieci unosiły się tysiące ptaków. Mewy, wrony i jeszcze jakieś inne. Nigdy nie myślał zostać ornitologiem, więc te dwa gatunki musiały mu wystarczyć na określenie tej olbrzymiej chmury, wszelkiej maści skrzydlatych złodziei. Kolejne ciężarówki, wyładowane odpadami z miasta, otwierały swoje rozdęte brzuchy i wypróżniały się w najlepsze przy akompaniamencie ptasiej rock-opery. Nad stojącą najbliżej skraju wysypiska, rzygającą odpadami, olbrzymią śmieciarką, krążyła taka ilości ptaków, że gdyby tak wszystkie w jednym momencie zechciały się na nią wysrać, to prawdopodobnie zostałaby tu już na zawsze, a ślad po niej by zaginął.

            Śpik włożył do ust dwa, niezbyt czyste paluchy i zagwizdał.  Przeciągły, przeszywający wizg, wypełnił przestrzeń nad wysypiskiem. Tysiące ptaków poderwało się do lotu. Przyłożył dłoń do czoła, by osłonić się przed słońcem i rozejrzał się po okolicy. Tuż za ogrodzeniem stał Samson i machał do niego ręką, w której trzymał czerwony, foliowy worek. Zapewne wypełniony pogniecionymi puszkami po piwie. Samson był jego starym kumplem. Co prawda był starszy od Śpika o kilka ładnych lat, ale świetnie się rozumieli. Trzymali się razem już dłuższy czas. Samson, może nie był zbyt bystry, ale za to silny, czemu zawdzięczał, między innymi, swoje przezwisko. Śpik, który marzył, by mieć taką ksywę, był za to bystry za ich dwoje. Miał zaledwie trzynaście lat i nie był postury atlety, ale mógł wywieźć w pole o wiele silniejszych od siebie, a gdy to mu się nie udawało, miał w odwodzie Samsona, który swoje przezwisko zawdzięczał nie tylko sile, ale również swoim długim włosom i brodzie jak u Amisza.

            Tuż obok wylotu kolektora, znajdowała się, sklecona ze starych płyt meblowych i kawałków blachy, szopa. Przed nią zaparkowany, niczym limuzyna na podjeździe rezydencji, stał dość spory wózek, którym raz w tygodniu zawozili razem z Samsonem „urobek” do miasta. Skupy nadal nieźle płaciły za metal, szkło i plastik. Dzień wyprawy przypadał właśnie dziś. Szopa pękała już w szwach. Po dach poukładane w niej były foliowe worki, pełne metalowych puszek, szklanych butelek i innych plastikowych opakowań. Dlatego Śpik jeszcze raz zagwizdał i wymachując rękami, dał znać Samsonowi, by wracał. Samson zrozumiał w końcu sygnały wysyłane przez Śpika i ruszył w jego stronę, przełażąc niezgrabnie przez dziurę w ogrodzeniu olbrzymiego, kilkunastohektarowego śmietnika.

            – Wiesz… Nie mo… mo…mogłem spa…a…ać. To…o…o poszedłem tro…o…o…chę pu…pu…puszek dozbie…e…rać. – poinformował kumpla Samson.

            – Świetnie, ale mamy już tyle towaru, że nie wiem, czy się zabierzemy na wózek. Poza tym dziś będzie gorąco, więc lepiej ruszyć teraz, póki jeszcze słońce tak nie praży.

            Śpik otworzył kłódkę i zdjął skobel zabezpieczający wejście do szopy. Zaczęli metodycznie układać worki na wózku. Oczywiście Śpik kierował całą operacją, a Samson ładował na wózek worki i co jakiś czas zgodnie z poleceniami kolegi przewiązywał je sznurkiem. Sterta worów piętrzyła się już na dwa metry w górę.

            – Dobra wystarczy, bo się zwali, zanim dojedziemy. Popraw jeszcze wiązania i możemy ruszać. Ten ostatni z plastikiem musisz wziąć na plecy, nie jest ciężki.

            Śpik wskazał ostatni worek stojący przy drzwiach do szopy.

            – Do…o…obra. – Odpowiedział zgodnie Samson.

            Samson trochę się jąkał i nie wszystko chwytał w mig, ale Śpikowi to nie przeszkadzało. Znał Samsona już tak dobrze, że zanim tamten skończył mówić, Śpik doskonale wiedział, o co mu chodzi. Nigdy mu jednak nie przerywał, bo Samson mógłby się poczuć urażony. Byli zespołem, a ich współpraca opierała się na wzajemnym szacunku i zaufaniu. Samson oczywiście zdawał sobie sprawę, że nie wszystko jest z nim  w porządku, ale mając u boku tak bystrego kumpla, mógł sobie pozwolić na komfort nieprzejmowania się swoimi niedoskonałościami. Śpika poznał w mieście. Jakiś czas temu. Zajmował się wtedy jeszcze żebractwem i zbieraniem puszek. Życie w mieście go nie rozpieszczało. Konkurencja była spora i wszyscy mieli swoje rewiry. Nie należał do żadnego gangu, to i po mordzie mu się nie raz dostało. Od kiedy spotkał Śpika, wszystko się zmieniło. Zamieszkali tu, przy wysypisku. Miejsce było wprost wymarzone. Takiej ilości puszek i innego dobra, Samson nie widział nigdy przedtem. Życie tutaj nie było aż tak intensywne. Jednak ogólnie rzecz biorąc, było tysiąc razy lepsze od życia w mieście, gdzie o każdy grosz trzeba było walczyć, o każdy kęs czegoś zdatnego do jedzenia, o miejsce do spania i do tego te docinki -„jąkała”, „debil”, „idiota”, „półmózg”. A przecież mózg miał cały, tyle że trochę sfilcowany. Wszystko przez ten wypadek. Gdyby nie on, myślałby teraz tak samo szybko, jak Śpik i nikt by go nie wyzywał od „półmózgów”. Teraz po wypadku myślał trochę wolniej niż inni. Tak jakby trybiki w jego głowie troszkę się zacinały i tarły na ośkach, niesmarowane od lat. Jednak myśląc wolniej, myślał przez to dokładniej. Czyż zegarmistrz, spiesząc się przy naprawie bardzo skomplikowanego zegarka, nie doprowadzi do jeszcze większego jego uszkodzenia? On na pewno nic nie zepsuje swoim myśleniem, bo myśli powoli, ale za to bardzo dokładnie. Zazwyczaj wszystko, co usłyszy od Śpika, przemyśla dwukrotnie, a może jednak przemyśliwuje?

            Ruszyli w stronę miasta. Czekała ich dwugodzinna podróż a słońce było coraz wyżej. Wózek kołysał się niebezpiecznie na większych wybojach polnej drogi. Jechali pod wiatr i w miejsce wszędobylskiego smrodu śmietniska, wyczuwać się dał, coraz bardziej wyraźny, swąd zadymionej aglomeracji. Gdy dotarli już do rogatek, swąd oprócz tego, że był wyraźnie odczuwalny, to zaczynał też być widzialny. Nad widniejącymi, jeszcze w oddali, zabudowaniami metropolii, unosił się ciężki, szary smog. Powietrze gęstniało z każdym metrem przemierzanym przez nich w kierunku osiedla. Gdy dotarli do pierwszych zabudowań, atmosfera była już tak gęsta, jak kisiel. Każdy wdech oklejał płuca smarem, a wydech wydawał się upadać pod nogi niczym rzygowiny pełne żółci i niestrawionych resztek. Z czasem jednak płuca się przyzwyczajały do oddychania tym kisielem zamiast powietrzem i można było w miarę normalnie egzystować. Ludzie, którzy tu mieszkali i pracowali, nawet nie zwracali na to uwagi. Tylko niektórzy nosili maski. Reszta bez żadnych oporów wtłaczała ten jad w swoje płuca, a potem do krwiobiegu, by powoli, acz metodycznie, z dnia na dzień ich zabijał. Ulice były szare i zaśmiecone. Tysiące samochodów przelewało się po wielopoziomowych jezdniach. Co krok można było się natknąć na żebrzących, usmolonych wyrostków i starców. W bramach swe usługi oferowały prostytutki, a sklepowe reklamy namawiały do zakupu najróżniejszych towarów po bardzo atrakcyjnych cenach.

            W końcu dotarli, ze swoim wózkiem, do właściwej bramy, gdzie nie było prostytutek, ale za to siedział w niej wielki jak góra facet w drelichowym ubraniu, na pewno uszytym na miarę, bo takie rozmiary nie istnieją. Jego zwaliste ciało zajmowało prawie całą przestrzeń. Siedział na postumencie wykonanym z palet i betonowych bloczków. Palił wielkiego skręta i co chwila wydmuchiwał chmurę szarego dymu, na swe podkurczone kolana, między którymi znajdował się jego, niewiele mniejszy od beczki szambowozu, brzuch. Kiedy się poruszył, do smrodu dymu i smogu, dołączył jeszcze kwaśny odór jego potu.

            – Glut! Co u ciebie słychać? – Z uśmiechem zwrócił się do klienta.

            – Śpik! Nie „Glut”! – Oburzył się małolat.

            – No już dobra. Żartowałem, nie wkurzaj się. Co tam masz dzisiaj?

            – To, co zwykle – puszki, szkło i plastik. Wszystko posortowane i czyściutkie jak zawsze. – Z dumą oznajmił Śpik.

            – No to dawaj tu Jąkała ten wózek – Zwrócił się do stojącego w głębi bramy Samsona – zobaczymy ile tego macie.

            Śpik już miał zwrócić grubasowi uwagę, ale Samson machnął ręką, żeby dał sobie spokój. Podszedł do grubasa, ciągnąc za sobą wózek i powiedział:

            – Będz…dz…dzie tego z…z…zzze sto pię…e…e…e…eee…

            – Dawaj towar na wagę, bo nie będę tu kwitł do nocy. – Przerwał mu grubas.

            W tym momencie zza jego zwalistego cielska wyłonił się chudy, żylasty pomocnik i zaczął odbierać worki i kłaść na wagę. Po zważeniu, każdej porcji, rzucał liczbę grubemu, a ten notował ją w notesie za pomocą ołówka, który w jego palcach wyglądał jak wykałaczka. Gdy skończyli ważenie, grubas podliczył wszystko skrzętnie i podkreślił wykałaczką, znaczy ołówkiem.

            – Dziewięćdziesiąt dwa kilo szkła, czterdzieści dziewięć alu i dwadzieścia trzy plastiku… – Zrobił krótką pauzę, by wszystko jeszcze raz przekalkulować, po czym podsumował: – dwieście dziesięć oksydów.

            – Co? Znowu chcesz mnie oszukać?! – Prawie eksplodował Śpik.

            – Ceny spadają i popyt coraz mniejszy, a poza tym konkurencja duża. Jakbyście mieli ołów albo dajmy na to, lit… Za śmieci to coraz mniej płacą.

            – Nie wezmę mniej niż dwieście pięćdziesiąt! – Twardo negocjował Śpik.

            – No co ty, chcesz, bym dokładał do interesu? Mogę ci dać co najwyżej… Dwieście dwadzieścia oksydów i dorzucę jeszcze pięćdziesiąt nitryli, na piwko dla twojego kumpla jąkały.

            – On nie jest żadnym jąkałą! Dwieście dwadzieścia pięć i umowa stoi. A te pięćdziesiąt nitryli to wsadź sobie w buty, będziesz może wyższy, niż grubszy.

            – No dobra. – zgodził się w końcu gruby. – Twarda z ciebie sztuka, ale pomyśl o tym, co ci powiedziałem. Jak byś miał konkretny towar, to by ten twój ją… kumpel, nie musiał takiego ciężkiego wózka ciągać, a i kasy byś miał więcej. Niedługo tego chłamu nikt już nie będzie chciał skupować. A teraz zmiataj, bo mam następnych klientów. Odliczył kwotę i podał banknoty Śpikowi.

            Wyszli z bramy, ciągnąc za sobą pusty wózek. Śpik ściskał w dłoni zwitek papierów, dokładnie dwieście dwadzieścia pięć oksydów. Musieli jeszcze zrobić niezbędne zakupy. Paliwo i butelkę oleju silnikowego do generatora. Kopci jakby się miał zaraz zatrzeć.
No i zapasową świecę. Gwoździe, taśmę naprawczą i tabletki do uzdatniania wody, bo się kończą. Przydałyby się też porządne buty dla Samsona.

            Na olbrzymim bazarze w samym centrum miasta, panował taki rwetes i jazgot, że od tej kakofonii eksplodowały bębenki. Smród też był przeraźliwy, bo sprzedawano tu też owoce morza, ale do tego to akurat byli przyzwyczajeni. Samson już zdążył się odzwyczaić od zgiełku miasta. Te wszystkie hałasy drażniły jego zmysły do tego stopnia, że czuł się zagubiony i przytłoczony. Na szczęście był z nim jego sprytny kumpel, który potrafił wyjść obronną ręką z każdej sytuacji. Kupili niezbędne rzeczy i kilka mniej potrzebnych, i ruszyli w drogę powrotną. Co prawda nie starczyło na buty dla Samsona, ale do zimy jeszcze daleko. Wracali jak co tydzień, ciągnąc wózek z zakupami, przegryzając bułki z kminkiem i popijając piwo ze zgniłozielonych butelek. Zmęczony Śpik postanowił trochę odpocząć.

            Popołudnie coraz bardziej obrastało nadchodzącym nieuchronnie zmierzchem.
Jednak nagrzane, wilgotne powietrze nie dawało wytchnienia. Wózek telepał się na wybojach a wraz z nim cała jego zawartość, ze Śpikiem włącznie. Na wzgórzu po zachodniej stronie drogi, w oddali, można było dojrzeć opuszczone gospodarstwo. Dom z zawalonym dachem, w którym od lat nikt tam nie mieszkał, chyląca się pod naporem północnych wiatrów stodoła
i wiatrak, który jeszcze co prawda, się obracał, ale miał już tylko kilka łopat i od lat nie produkował już prądu. Wtedy właśnie, od strony zrujnowanych zabudowań, doszedł ich dziwny, przeciągły i przeszywający dźwięk, niczym skowyt zagonionego przez myśliwych wilka. Przeciął powietrze i odbijając się echem od pobliskich wzniesień, w końcu umilkł. Samson zatrzymał wózek. Przez jakąś chwilę nasłuchiwali, lecz skowyt się nie powtórzył.

            – Co to było? – Spytał wybudzony z błogiej drzemki Śpik.

            – Nie…e…e… wiem. Mo…o…o…oże jakiś ko…oooo…ojot.

            Po chwili dotarł do ich uszu huk wystrzału. Stłumiony przez gęste, wilgotne powietrze i zwielokrotniony przez echo. Nie dał się jednak pomylić z niczym innym. Spojrzeli na siebie i bez jednego słowa, ruszyli w stronę farmy. W odległości może pięćdziesięciu metrów od domu ze zwalonym dachem, znajdowała się studnia a przy niej kępa krzewów i kilka dzikich śliw. Przystanęli, kryjąc się w krzakach. Nasłuchiwali i obserwowali, ale nic się nie działo.
Po następnych pięciu minutach bezruchu Śpik miał już plan.

            – Sami, zostaw wózek i idź, się rozejrzyj, tylko cicho i ostrożnie. Jak by co, to krzycz. Będę cię ubezpieczał.

            Samson, czyli Sami, jak zdrobniale nazywał go Śpik,  musiał teraz dokładnie przemyśleć słowa kolegi, więc myślał powoli, by czegoś nieopatrznie nie zrozumieć byle jak, lub nie daj Boże całkiem odwrotnie, co mu się już nieraz zdarzało. A gdy już wszystko dokładnie przemyślał i zrozumiał, bez chwili zwłoki ruszył w stronę chałupy, bo do głowy by mu nie przyszło, że kumpel może go tak wystawić.
            Dom był murowany z białego kamienia a posadowiony na podmurówce z czerwonych, granitowych otoczaków. Tylko nadproże i otwory okienne, były sklepione cegłą. Drzwi jeszcze trzymały się we framudze na jednym zawiasie, czego nie można było powiedzieć o oknach. Dom wyglądał jak wielka, blada, bezzębna twarz, z oczodołami pozbawionymi gałek ocznych i powiek. Jak wielka, pożółkła czaszka bezzębnego starca, który wydał swoje ostatnie tchnienie wiele lat temu.
            Samson podszedł do drzwi, odchylił je trochę i wślizgnął się do środka. Śpik obserwował drzwi i czekał. Po chwili jego kumpel pojawił się w nich ponownie.

            – Ni...ni…kogo nie ma! Ni…nikogo ży…weeee…go! – Zakomunikował donośnym szeptem Samson.

            Śpik ruszył w kierunku przyjaciela, zostawiając wózek ukryty w krzakach. Weszli razem do środka. Odór był powalający. Smród rozkładającej się padliny wypełniał izbę, mimo iż okna były wytłuczone do ostatniej szybki. Wiatr hulał po izbie, ale nie mógł wygrać tej przepychanki. Fetor był zbyt silny. Rozejrzeli się dokładnie, starając się zlokalizować źródło  tego nieprzyjemnego, intensywnego aromatu. Pomieszczenie było prawie puste. Na wprost drzwi stał stół a na nim napoczęta butelka kaktusówki. Za stołem, pod ścianą, na krześle, siedział mężczyzna w sile wieku, tyle tylko, że martwy. Co do tego nie było wątpliwości. Siedział rozparty na krześle, a między kolanami trzymał strzelbę z lufą skierowaną do góry. Za nim, tuż nad jego głową, a właściwie nad tym, co z niej zostało, na białej, wapiennej ścianie widniało sporych rozmiarów graffiti, wymalowane jego krwią i kawałkami rozbryźniętego mózgu. Musiało powstać niedawno, prawdopodobnie wtedy, kiedy usłyszeli huk wystrzału, bo nie było jeszcze całkiem wyschnięte i co większe, szaroróżowe kawałeczki galaretowatego mózgu, spływały za sprawą grawitacji na podłogę. Jednak smród nie mógł pochodzić od niego. On był za świeży. Rozglądali się dalej. W rogu na podłodze leżała sterta jakichś szmat. Podeszli bliżej. Było to coś w rodzaju barłogu. Samson dźgnął stertę kijem. Nic się nie stało. Odgarnął więc derkę, leżącą na samym wierzchu. Odór był niewyobrażalny, wręcz powalający. Śpik odwrócił się i zdążył odejść tylko dwa kroki, po czym zwymiotował. Tylko Samson stał i patrzył na to, co wyłoniło się spod derki. Na barłogu leżały zwłoki. Nie jedne, trzy. Kobiety i dwójki dzieci. Prawdopodobnie była to rodzina szalonego graficiarza. Wszystkie ciała ułożone były na plecach. Stan rozkładu był tak zaawansowany, że wydawać by się mogło, że nadal się poruszają. W ich wnętrzach buszowały bowiem wszelkiej maści padlinożerne robale. Jedne ze zwłok miały otwartą jamę brzuszną a w niej roiły się czerwie i inne larwy niczym gotujący się w kociołku gulasz z podrobów.

            Śpik przestał się krztusić i tupiąc, strząsnął z butów własne wymiociny. Zakrywając usta i nos rękawem, podszedł do kolegi stojącego nad zwłokami.

            – Co im się stało? – Zapytał

            – Nieee…e… mam po…o...ojęcia.

            – Dlaczego nie mają oczu? To normalne?

            – Ra…a…aczej nie. Ktoś im je za…a…a…a…abrał.

            – Co za świr zabiera ludziom oczy? – Śpik zadał retoryczne pytanie.

            Rzeczywiście ich twarze były pozbawione oczu, a po dokładniejszej autopsji okazało się, że ktoś odciął im również języki. Z otworów w ich twarzach wyzierała tylko ciemność, przerażająca ciemność i nic więcej, czasem tylko jakaś larwa czy skolopendra…

            Oprócz strzelby, siekiery i butelki kaktusówki, nie znaleźli w gospodarstwie nic, co można by sprzedać czy wykorzystać. Przez całą drogę powrotną nie odezwali się do siebie ani słowem. Ściemniało cię, gdy dotarli wreszcie do wielkiej rury, która tymczasowo była ich domem. Wysypisko żyło i wciąż rosło. Jego ekspansja była niepowstrzymana i nieprzewidywalna. Co dnia dziesiątki, a nawet setki ton śmieci, lądowały tu za sprawą wielkich śmieciarek napasionych w mieście.

            Samson rozpalił ogień, a Śpik przygotował kolację. Co prawda po tym, co dzisiaj zobaczył, nie miał wielkiego apetytu, ale biorąc pod uwagę, że dokładnie opróżnił sobie żołądek, czuł lekki głód. Otworzył dwie butelki piwa i podał jedną Samsonowi.

            – Myślisz Sami, że to on ich zabił, a potem sam się zastrzelił? – Ni stąd, ni zowąd zapytał Śpik.

            Samson nie odpowiedział. Patrzył w ogień. Po dłuższej chwili jednak przemówił:

            – Nie.

            – Też tak myślę Sami. To nie mógł być człowiek. Może to demon?... – zawiesił głos i pociągnął z zielonej, smukłej butelki. – To na pewno nie człowiek… Zjedzmy coś, bo strasznie burczy mi w brzuchu.

            Na ogniu w kociołku bulgotał gulasz z podrobów. Samson wstał i podszedł do stojącego nieopodal wózka.

            – Ły…ły…łyknę sobie tej ka…ka…kaktusów…sówki. – powiedział i sięgnął do wózka po butelkę.

            Postawił butelkę na stole i patrząc, jak płomień ogniska wesoło baraszkuje z trunkiem w jej wnętrzu, rzucając bursztynowe refleksy na drewniany blat prowizorycznego stołu, pomyślał:

            „Niewiele wypił, zanim postanowił z sobą skończyć. Może to i dobrze, będzie więcej dla mnie. Śpik jest jeszcze za młody, piwo mu w zupełności wystarczy”.

            Pociągnął spory łyk z butelki i poczuł w trzewiach przyjemne ciepło. Powoli, w jego głowie zaczęło się rozjaśniać. Myśli zaczęły przemykać bezszelestnie z jednej części mózgu do drugiej. Wszystkie trybiki zaczęły się kręcić bez żadnych oporów, jakby ktoś wlał miedzy nie, sporą porcję oliwy. Zaczął sobie wszystko przypominać. To wysypisko. Ta koparka. Tak. Wszystko sobie dokładnie przypominał:

            „Śpik to miał pomysły. To Śpik uruchomił koparkę i kazał mi wejść do dołu. Powiedział, że jak odgrzebie ten syf z wierzchu, to pod spodem będą same skarby. Może nawet stare akumulatory litowe. Wszedłem i grzebałem w poszukiwaniu litu lub ołowiu. Gdy się podniosłem, łyżka koparki przywaliła mnie w głowę… Tak, tak właśnie było. Dlaczego Śpik wmawiał mi cały czas, że to on mnie uratował. Przecież to on sprawił, że myślę tak wolno i się jąkam… To sukinsyn… To jego wina…”

            Twarz mu pobladła, wzrok stał się tępy i nieobecny. Wstał od stołu i podszedł do ogniska, gdzie Śpik doprawiał gulasz. Wziął w prawą rękę nóż, którym jeszcze przed chwilą Śpik kroił cebulę do gulaszu, lewą złapał go za czuprynę i odciągnął jego głowę do tyłu. Śpik nie zdążył nawet krzyknąć, bo ostrze miękko przecięło jego krtań i tętnice. Zamiast krzyku z jego ust wydobył się tylko bulgocący charkot. Krew trysnęła na kociołek z gulaszem. Śpik złapał się oburącz za szyje, próbując rozpaczliwie zatamować krwawienie. Jednak z każdą sekundą stawał się coraz słabszy i w końcu nawet konwulsje ustały, a Śpik zwisał teraz bezwładnie trzymany przez Samsona za włosy, jak szmaciana lalka poplamiona keczupem. Kiedy Śpik przestał się ruszać, Samson zaniósł go do łóżka i ułożył na wznak, po czym wrócił do ogniska i zamieszał gulasz.

            „Jakiś cieniutki ten gulaszyk. Nawet podrobów mi żałował”,  pomyślał.

            Wziął nóż i wrócił do rury. Śpik leżał w łóżku na wznak, tak jak go zostawił. Jego twarz była blada jak kreda, a oczy z wyrazem przerażenia wpatrywały się w sufit. Samson nachylił się nad nim i otworzył mu usta. Chwycił za język i jednym sprawnym ruchem odciął go i włożył do kieszeni.

            „Ozorek do gulaszu jak znalazł”

            Jeszcze raz spojrzał na białą twarz Śpika.

            „I co się tak kurna głupio gapisz?” – Powiedział do Śpika w myślach.

            Następnie za pomocą noża wyłupił mu oczy i wyszedł na zewnątrz by doprawić gulasz. Wrzucił oczy i ozorek do kociołka, zamieszał chochlą, nabrał odrobinę na łyżkę i głośno siorbiąc, spróbował.

            „No teraz to co innego”

            Nalał sobie sporą porcję do emaliowanej miski i usiadł przy stole.
Gdy zjadł, beknął donośnie i pogłaskał się po brzuchu. Wstał od stołu i bardzo wolnym krokiem podszedł do wózka, na którym leżała strzelba. Złamał ją, by zobaczyć czy jest nabita. Wyjął paznokciami pustą gilzę z jednej lufy, sprawdził spłonkę drugiej i zatrzasnął strzelbę z breneką w jednej lufie. Po czym niedbale trzymając strzelbę, spokojnym krokiem podszedł do stołu. Usiadł, oparł broń kolbą o ziemię, a lufę podsunął sobie pod brodę. Schylił się, by sprawdzić, czy dosięgnie do spustu.

            „Wszystko gotowe. Jeszcze cię dogonię Śpik”.

            I nacisnął spust…

***

            Dwaj zbieracze z wózkiem pełnym towaru, zmierzali właśnie do miasta.

            – Hagis, zajrzyjmy do Śpika, może mają coś na wymianę. – Zwrócił się Gus do kumpla.

            – Dobra. To tylko kawałek od głównego szlaku. – Zgodził się Hagis.

            Przed wylotem kolektora było pusto i cicho. Tylko smród był jakby inny niż zwykle. Dopiero gdy obeszli szopę dookoła, zobaczyli Samsona i wykreowane przez niego, już dobrze wyschnięte graffiti, na blaszanej ścianie szopy. Później znaleźli Śpika, nie mieli z tym najmniejszego problemu. Fetor wskazywał im nieomylnie drogę. Po wyjściu na zewnątrz wyrzygali się jeszcze raz i postanowili ruszyć w dalszą drogę.

            – Nie chcę nawet wiedzieć, co tu się stało. – Zauważył trzeźwo Hagis. – Zmywajmy się stąd czym prędzej.

            Wtedy Gus zobaczył stojącą na stole butelkę kaktusówki.

            – Jasne, ale tej okowitki, to chyba tak tu na zmarnowanie nie zostawimy?

            To mówiąc, sięgnął przez stół po butelkę.

            – Napijemy się wieczorem, jak wrócimy nad wysypisko. Co Hagis?...

Wróć

bottom of page