Przemysław R. Cichoń
Remont. Czyli będę kłopoty.
Brama była otwarta, jednak nikt nie witał nowego gospodarza. Zaparkował przed domem. Wysiadł i poszedł zamknąć bramę. Wracając spostrzegł za płotem przysadzistego mężczyznę w kufajce i czapce uszatce. Mężczyzna wyraźnie go obserwował i wcale się z tym nie krył. Ryszard postanowił się przywitać.
– Dzień dobry. Jestem nowym właścicielem… – miał zamiar się przedstawić, ale dryblas mu przerwał.
– Wiem. Graty masz w środku a klucz mam ja. Walendziak już dawno na wyspach a ten Cyrkowski, czy jak mu tam, to cwaniak. Zgarnął prowizję i ma cię w dupie.
– Jak to w… – skonfudował się Ryszard.
– Ano tak. Przyjechał tu i wręczył mi klucz. Powiedział, że we czwartek przywiozą graty i mam im otworzyć. Potem się zwinął i tyle go widziałem. W każdym razie gadał, że postawisz flaszkę za przysługę.
Ryszard podszedł bliżej ogrodzenia i wyciągnął dłoń w geście powitania. Tamten uścisnął ją tak mocno, że Ryszardowi ugięły się kolana.
– Dziękuję panie… – czekał aż sąsiad się przedstawi. Zamiast tego facet, trzymając wciąż jego dłoń, przyciągnął do ogrodzenia i scenicznym szeptem spytał:
– A flaszkę masz?
Po czym puścił prawie zmiażdżoną dłoń Ryszarda i głośno się roześmiał.
– Żartowałem. Jestem Mundek. Mundek Waśka, od dzisiaj twój sąsiad. A flaszkę postawisz jak się rozpakujesz. Gdybyś potrzebował pomocy, to wal jak w dym.
Ryszard wypuścił z ulgą powietrze, które już zaczęło go uwierać w płuca.
– Dziękuję panie Waśka.
– Jaki panie? Tu nie ma żadnych panów. Sami chłopi. – ponownie się roześmiał. – Mundek jestem i nie waż się Rysiek mówić do mnie „panie”.
Starał się sobie przypomnieć czy może już się przedstawiał, ale jak widać wieści na wsi rozchodzą się szybko. Już chyba wszyscy wiedzieli, że w domu Walendziaków zamieszka miastowy. No cóż, w jego bloku mieszkało ze sto pięćdziesiąt rodzin a on znał zaledwie kilku sąsiadów. Tu widocznie jest inaczej. Może to i dobrze. Na pewno będzie miał okazję się o tym przekonać.
Pootwierał wszystkie okna. Pomimo chłodu na zewnątrz, postanowił tu dobrze wywietrzyć. Ściany należy odmalować, tak samo drzwi i to szybko. Pod szopą zostało trochę drewna do pieca. Trzeba będzie zrobić kominek i jakieś ogrzewanie. Piec się rozbierze. No i kuchnia. Meble, płyta indukcyjna i piekarnik. Zmywarkę sobie odpuści. Ale pralka, lodówka, mikrofalówka… Reset. Nowy start. Nowe życie. Nowe graty. Przecież o to mu właśnie chodziło.
Trzeciego dnia o poranku zajechał na podwórko samochód firmy budowlanej z Olsztyna. Troje młodych ludzi, pełnych zapału i energii.
– Dzień dobry. My w sprawie remontu. Pan jest właścicielem? – Brodaty młodzieniec zwrócił się do Ryszarda.
– Tak, to ja do pana dzwoniłem. Pozwoli pan ze mną, pokażę zakres robót. Tak jak mówiłem, zależy mi na czasie. Rozumie pan, zima idzie.
– Nie ma sprawy, zrobi się. – przytaknął szef ekipy. – Będzie pan zadowolony.
Jeszcze tego samego dnia zaczął się remont. Okazało się, że samo malowanie nie wystarczy. Jak powiedział Jarek, szef spec grupy: „Tynki są w katastrofalnym stanie. Trzeba zbić i położyć gips karton”. A potem dodał: „Nie wiem co z sufitami, ale pewnie trzeba będzie podwiesić nowe, bo stare tylko patrzeć jak polecą” Zakres robót zaczął się poszerzać. Ryszard zamieszkał na jakiś czas u Waśki. Gertruda widząc co się dzieje, zaproponowała mu pokój na poddaszu. Poznał też najlepszego kumpla Waśki – Waldka Paciaję. Ciekawy człowiek. Waśka opowiadał o nim niestworzone rzeczy. I choć Rysiek traktował te opowieści z przymrużeniem oka, to Waśka za każdym razem zarzekał się, że to szczera prawda. Czas leciał a remont posuwał się w żółwim tempie. Okazało się, że trzeba wymienić rury. No i elektryka też jest w fatalnym stanie. A jak już wymienia się rury to można by szambo zlikwidować i zrobić przydomową oczyszczalnię. Tak przynajmniej radzili hydraulicy. W pewnym momencie Rysiek zaczął się zastanawiać, czy nie lepiej by było wybudować nowy dom, niż remontować tę ruderę. Nie chodziło o koszty, tym się zbytnio nie przejmował, ale o czas. Zaczęły się przymrozki. Gertruda zapewniała, że może u nich przezimować. Rysiek oczywiście płacił jej czynsz za pokój, ale mimo wszystko, głupio mu było tak siedzieć komuś na głowie. I wtedy właśnie nastąpiła katastrofa.
– Panie Ryszardzie z tym domem jest coś nie tak. – oznajmił Jarek z samego rana, kiedy tylko wjechał na posesję. – Chłopaki twierdzą, że albo ktoś sobie jaja robi, albo w tym domu straszy.
– No co pan. Panie Jarku, chyba nie mówi pan poważnie. – niedowierzał własnym uszom Rysiek.
– Nie żartuję. Zdzichu powiedział, że jak jeszcze raz ktoś mu narzędzia pochowa to nogi z dupy powyrywa a Heniek ma nerwy, bo ktoś mu wlazł na świeże kafelki i musi od nowa układać. A przedwczoraj nie wiadomo kto porozkręcał hydraulikom rurki.
– Nie słyszałem. Skąd pan o tym wie panie Jarku. Hydraulicy mi nic nie mówili.
– Ponoć poskręcali na gotowo i napełnili na próbę. Rano było porozkręcane. Nie chcieli nic mówić bo podejrzewają, że to pan im na złość z jakiegoś powodu robi.
– No nie! To niedorzeczne. Kto mógł to zrobić? Przecież tu w okolicy nie ma dzieci. A staremu by się przecież nie chciało takich kawałów robić. Może coś zmyślają?
– Nie wiem panie Ryszardzie, ale moje chłopaki nie kłamią. Jak mówią, że to sabotaż, to ja im wierzę. Zresztą te kafelki sam widziałem. Jakby ktoś specjalnie na każdym stopą stanął, żeby zepsuć.
– To niemożliwe. Z resztą dziś w nocy sam będę pilnował. Zaręczam, że nic się nie stanie. Proszę się nie martwić. I proszę pogadać z chłopakami. Obiecuję, że to się nie powtórzy.
– Dobra pogadam, ale są wkurzeni jak nie wiem.
W tym momencie zza budynku wyszedł Zdzichu.
– Szefie! – zwrócił się do Jarka. – Ja pierniczę taką robotę.
– Co się znowu stało?
– Miałem jeszcze cztery worki zaprawy. Jakaś menda wszystkie rozrobiła w tym dużym kalfasie. Teraz to skała i kalfas chyba też do wyrzucenia. Mam tego dosyć!
– Jak to? – Z niedowierzaniem spytał Rysiek.
– A tak to. Chodź pan zobacz.
Rysiek ruszył za budowlańcem. W sieni faktycznie stał kalfas pełny po brzegi skamieniałej zaprawy. Nie było żadnych śladów. Nawet odrobiny rozsypanej zaprawy ani kropli rozlanej wody, zupełnie jakby ktoś rozrobił to gdzie indziej i przyniósł tutaj napełniony kalfas. Ale to niemożliwe, bo to cztery worki zaprawy. Cztery worki po dwadzieścia pięć kilo. Trzeba by było przynajmniej dwóch tęgich chłopów. Żeby to zrobić.
– Szefie, gdzie do cholery są moje narzędzia. Wczoraj zostawiłem je umyte przy kranie w tej nowej łazience. – Awanturował się już z daleka Heniek, zmierzając w ich kierunku.
– Nie zdziwiłbym się gdyby były w tym kalfasie. – wskazał na skamieniałą zaprawę Zdzichu.
– Co do jasnej cholery. Niech no ja tylko tego gnoja dorwę. Nogi mu z dupy powyrywam. – odgrażał się Heniek.
Rysiek stał na progu sieni z otwartymi ustami i próbował zebrać myśli. Kto? Po co? Dlaczego? Nie miał pojęcia co tu się dzieje.
– Sam pan widzi. Coś jest nie tak. – zaczął Jarek. – Jak pan tego nie wyjaśni, nie będziemy dalej robić. A za narzędzia, jak się nie znajdą, będzie pan musiał zapłacić i za kalfas też. Zaprawa była pańska.
– Oczywiście. Kupię wam nowe narzędzia, dopłacę za dodatkową pracę, tylko róbcie dalej. Zależy mi na czasie. Ktoś się pewnie na mnie uwziął i chce mi zaszkodzić. Obiecuję, że to się nie powtórzy. Dziś w nocy sam będę pilnował. Nikt nic nie zepsuje.
Wyjął z portfela pięćset złotych i wręczył je Jarkowi.
– Niech pan jedzie do Gnijewa i kupi nowe narzędzia. Ja zajmę się dochodzeniem, by jak najszybciej to wyjaśnić. Jak nadgonicie to na koniec tygodnia dostaniecie po dwie stówki ekstra. Okej?
– Okej, tylko musi pan dopilnować, by to się nie powtórzyło.
Waśka wysłuchał spokojnie opowieści Ryśka, po czym odpalił papierosa i głęboko się zaciągnął. Wypuszczając dym powiedział:
– Bez Wali się nie obędzie.
Wyjął z kieszeni telefon. Wdusił dwójkę, (pod jedynką miał Gertrudę).
– Wala, masz chwilę? … Mam dla ciebie sprawę. Musisz tu przyjść. … Szykuje się niezły pasztet. A już tak dawno nic się nie działo. … Ok. Czekamy.
Odsunął telefon od twarzy na odległość wyciągniętej ręki i grubym paluchem wdusił czerwoną słuchawkę.
– No, Waldek zaraz tu będzie.
– Ale co on pomoże? – Powątpiewał Rysiek.
– Zobaczysz. On jest nieoceniony w takich sprawach. Nie takie zagadki rozpracowywał dla olsztyńskiej policji. Będzie tu za pięć minut. Trzeba będzie się napić. Na trzeźwo ciężko mi się myśli.
To mówiąc wstał od stołu i podszedł do lodówki. Butelka była dobrze schłodzona. Postawił ją na stole i wyjął z szafki trzy kryształowe kieliszki na krótkiej nóżce. Wtedy rozległo się dudnienie do drzwi.
– No jest. Właź, otwarte! – krzyknął.
Po piętnastu sekundach do kuchni wpadł zziajany Waldek.
– Co się stało? Jaki pasztet? Coś się dzieje?
– Spokojnie, usiądź sobie i napij się kielicha a Rysiek zaraz ci wszystko opowie.
To mówiąc Waśka polał do kieliszków z oszronionej butelki i odkręcił słoik z ogórkami. Wypili a Mundek od razu napełnił kieliszki, by szkło się nie rozeschło.
– No to opowiadaj. – Zwrócił się do Ryśka Waldek.
Rysiek opowiedział o wszystkim, starając się nie pominąć żadnego szczegółu. Waldek słuchał w skupieniu i nie przerywał aż do końca opowieści, po czym oświadczył:
– Wiedziałem, że coś musi być nie tak. To była tylko kwestia czasu.
– O czym ty mówisz? – Dopytywał się zakłopotany Rysiek.
– O Walendziaku. Za bardzo mu zależało na sprzedaży. I jeszcze bardziej na czasie.
Koniecznie chciał stąd prysnąć i to jak najszybciej. Myślę, że to sprawka Walendziakowej.
– Przecież ona nie żyje?! – zauważył Rysiek.
– No właśnie, i tu jest problem.
– Jaki problem. Chcesz powiedzieć że Walendziakowa wstała z grobu i psoci na budowie?
– Nie zupełnie „wstała”, ale coś w tym rodzaju.
– Nic nie rozumiem. Nie wierzę w duchy.
– Jeszcze nie… – wtrącił Waśka.
– Jaja sobie ze mnie robicie.
– Jak zobaczysz to uwierzysz, człowiecze małej wiary. – podsumował Waldek.
– Trzeba się przygotować. Dziś w nocy trzymamy wartę na zmianę. Musimy się upewnić, że to ona. Potem się zastanowimy co dalej.
– Chłopaki, wy to… na poważnie?… Przecież to nie ma sensu, duchy nie istnieją, ani zombie, ani kosmici… Rozumiem, że chcecie mnie wkręcić, ale lepiej od razu się przyznajcie, że to wy za tym wszystkim stoicie.
Waldek nie zwracając w ogóle uwagi na insynuacje Ryśka, kontynuował:
– Nie wiem tylko dlaczego Walendziakowa, miałaby uprzykrzać życie Ryśkowi. Czemu w ogóle, miałaby naprzykrzać się komukolwiek. Przecież wszystko było jak należy. Przyjęła ostatnie namaszczenie, Kuleczka ją wyspowiadał i zeszła była sobie spokojnie z tego świata. Cóż rak. Nie było ratunku. Pochówek też był jak się patrzy. A co kwiatów… – Zastanawiał się Waldek, mówiąc jakby sam do siebie.
Mundek z Ryśkiem przysłuchiwali się temu monologowi. Rysiek z wyrazem totalnego niezrozumienia na twarzy a Mundek jakby zastanawiał się, co mogło pójść nie tak, pół roku temu.
Pierwszej nocy nic się nie stało. Następnej ktoś, lub coś, zdemolowało łazienkę. Rura odpływowa została wyrwana z posadzki i chłopaki od Jarka musieli coś z tym zrobić. Znów nie było żadnych śladów, nikt nic nie widział i nie słyszał. Może dlatego, że Waśka wziął na swoją zmianę piersiówkę z okowitką Hieronimusa. Na dworze był przymrozek i biedaczyna chciał się czymś rozgrzać, a trzeba przyznać, że ona potrafi sponiewierać. Znaczy okowitka. Przysnął dosłownie na kilka minut, przynajmniej tak mu się zdawało. Kiedy się obudził było już po ptokach.
Jarek, oczywiście, nie był zadowolony. Chłopaki też. Ale zapewnienia Ryśka, że to już ostatni raz, przechyliły szalę na jego stronę. W końcu wzięli się do roboty. I wtedy się wszystko wyjaśniło.
– Szefie! Co ja niby mam z tym zrobić? – zapytał stojąc w drzwiach Heniek. – Ja bym tę rurę bez problemy wymienił, ale chodź pan zobacz co się stało, jak podkułem młotem, żeby do mufy się dostać.
Wszyscy trzej fachowcy udali się do łazienki, zaraz za nimi zjawił się Rysiek i Waśka. W rogu, bezpośrednio pod umywalką znajdowała się olbrzymia dziura w posadzce. Była średnicy przynajmniej pięćdziesięciu centymetrów. Z jej wnętrza zionęła ciemność.
– Tu musi być piwnica. Jak będę tu kuć, to cały strop może się zawalić. – tłumaczył Heniek.
– Trzeba to sprawdzić z drugiej strony. – stwierdził Jarek. – Gdzie jest wejście do piwnicy? – zwrócił się z pytaniem do gospodarza.
– Nie mam pojęcia. – odparł Rysiek spoglądając pytająco na Mundka.
Ten tylko wzruszył ramionami.
– Tu w sieni jest jakaś klapa. – Dobiegł ich głos Zdzicha.
Wszyscy wrócili do sieni. Zdzichu stał nad otwartą klapą z desek i zaglądał do wewnątrz.
– Ciemno, Nie macie latarki?
– Mam, zaraz przyniosę. – Rysiek pobiegł do samochodu i niebawem wrócił, trzymając w ręku sporą, wędkarską latarkę. – Naładowana. – stwierdził i podał ją Zdzichowi.
Murarz poświecił w głąb piwnicy i po chwili orzekł:
– Wysoko. Nie ma schodów. Dawajcie jakąś drabinę.
Po chwili Waśka wrócił z drabiną, zbitą z dwóch okrąglaków i kilku desek. Zdzichu ostrożnie zszedł w głąb piwnicy.
– No i co? Widać dziurę? – spytał Jarek.
– Nie ma żadnej dziury, ani drzwi. To jest tylko ziemianka na kartofle. Jakieś trzy na trzy metry.
– Czyli wejście do piwnicy musi być gdzie indziej. – Zauważył Rysiek.
Niestety po dokładnym przeszukaniu wszystkich pomieszczeń i obejściu całego budynku od zewnątrz, nigdzie nie znaleźli wejścia. Po zlustrowaniu pomieszczenia przez powstały otwór w łazience, okazało się, że jest to nieduże pomieszczenie, zastawione starymi, drewnianymi skrzynkami na owoce. Na jednej ze ścian widać było wyraźnie kontur zamurowanych drzwi. Wtedy zjawił się Waldek.
– Co się tu wyrabia?! – zapytał stając na progu zatłoczonej łazienki. – Proszę wszystkich o opuszczenie pomieszczenia!
– Co się stało? – zaniepokoił się Rysiek.
– Każ im jechać do domu. Na dziś koniec roboty. Powiedz, że zadzwonisz jak będą mogli robić dalej.
– Ale o co chodzi? – dopytywał Rysiek.
– Wszystko ci wyjaśnię jak już sobie pójdą.
Po trzydziestu minutach i sporym zamieszaniu, fachowcy odjechali swoim Volkswagenem.
Wszyscy trzej siedzieli więc w mundkowej kuchni przy stole nakrytym kraciastą ceratą i zastawionym trzema szklankami, butelką wódki i słoikiem ogórków.
– Wiem co jest w tej piwnicy. – odezwał się Waldek, kiedy wypili pierwszą kolejkę. – Jeśli wizja się sprawdzi, to wszystko będzie jasne.
– Miałeś wizje?! Od roku ci się to nie zdarzało. Jak? – zdziwił się Waśka.
– O czym ty mówisz? Co jest tam na dole i dlaczego ktoś zamurował wejście? – Rysiek zwrócił się do Waldka. – Myślałem, że z tymi wizjami to taka ściema. Serio widzisz przyszłość?
– No… Czasami widzę. A co, nie uwierzyłeś Waśce?
– Ja z wami zwariuję. Sam już nie wiem w co mam wierzyć. To może mam jeszcze uwierzyć w zombiaki, ufoki i Chrystusa co łaził po jeziorze?
– To już twoja sprawa w co wierzysz. Mamy w końcu wolność wyznania. – Waldek się uśmiechnął.
– No dobra – odezwał się stanowczo Waśka. – gadaj lepiej co jest w tej zamurowanej piwnicy.
– Zwłoki.
– Co?! – parsknął Rysiek.
– Czyje? – Zaciekawił się Waśka. – Przecież sam widziałem jak Walendziakową wkładali do grobu.
– Bo to nie są zwłoki Walendziakowej.
– To czyje?
– Jej matki.
– Jak to? Przecież jej matka wyjechała do Australii jakieś 25 lat temu. Na pewno już nie żyje.
– Masz rację. Nie żyje i to już od dwudziestu pięciu lat.
– Czyli, że nie wyjechała? – Wtrącił się do rozmowy zdezorientowany Rysiek.
– No wygląda na to, że nie wyjechała, ale musimy to jeszcze sprawdzić. Dajcie tę latarkę i jakieś narzędzia, młotek, przecinak czy łom. – zakomenderował Waldek.
Po piętnastu minutach byli już wszyscy w niewielkiej piwnicy. Waldek poprzesuwał pod ścianę spróchniałe skrzynki i wskazał Waśce palcem, jaśniejszego koloru plamę, na betonowej podłodze.
– Tutaj. Trzeba to rozpieprzyć.
Waśka wziął się do roboty. Przecinak już po pierwszym uderzeniu przeszedł gładko przez cienką warstwę zaprawy. Kilka uderzeń młotka załatwiło sprawę. Po krótkiej chwili Waśka zaczął wygrzebywać rękoma piasek spod posadzki.
– Coś jest. – powiedział i wyciągnął z dołka pożółkłą kość piszczelową.
Ryśkowi zrobiło się niedobrze. Omal nie puścił pawia.
– No to mamy teściową Tadeusza. – Stwierdził Waśka, wymachując w powietrzu piszczelem.
– To się ustali, ale jestem prawie pewien, że to jej kości. Dzwonię do Smutkowskiego. – skwitował Waldek.
Ekipa techników już spakowała graty i właśnie wyjeżdżała z posesji. Na placu stał jeszcze tylko jeden radiowóz, samochód koronera i nieoznakowany samochód służbowy Smutkowskiego. Większość gapiów też już poszła do domów. Słońce chyliło się ku zachodowi. Kości pani Eugenii zostały spakowane do czarnego worka i przeniesione do samochodu. W zasadzie było po sprawie. Jednak Rysiek nadal nie mógł uwierzyć w to co się stało. Miał wiele pytań, ale z obawy, że wszystko co brał za bujdy, mogłoby okazać się prawdą, bał się pytać. A miał tu znaleźć spokój i ciszę. Teraz już będzie dobrze. Powtarzał sobie w duchu.
Dwa tygodnie później.
Mundek, Waldek, Smutkowski i Rysiek zasiedli przy stoliku w mundkowej drewutni. Kuchnia była zajęta, ponieważ Gertruda piekła ciasto na doroczny konkurs cukierniczy, organizowany z okazji odpustu w świnioryjskiej parafii.
– No panowie. Są wyniki sekcji. To były kości pani Eugenii Paździerz. – zaczął Smutkowski.
– Jak zginęła? – Rysiek nie mógł doczekać się wyjaśnienia całej sprawy.
– Bezpośrednią przyczyną śmierci, było uderzenie w głowę tępym narzędziem.
– Czyli to Walendziak ją ukatrupił. Zawsze po gorzale był wyrywny. Przez to często mu pysk obijali a i kłopoty z prawem miał nie raz. Potem zakopał teściową w piwnicy i opowiedział wszystkim bajeczkę, że wyjechała do Australii. – snuł swoją wizję Waśka.
– To się jeszcze okaże, ale jest to bardzo prawdopodobne. Rozesłaliśmy już list gończy za Tadeuszem Walendziakiem. Okazało się bowiem, że nie ma go w Anglii pod wskazanym adresem. Rozpłynął się jak kamfora. Zastanawiam się tylko, po co Walendziak sprzedał dom i uciekł? Przecież mógł mieszkać tu do śmierci, zwłaszcza teraz kiedy zmarł jedyny świadek, bo przypuszczam, że jego żona wiedziała i kryła go. Teraz kiedy odeszła, nie miał powodu obawiać się czegokolwiek.
– Pewnie mógłby i do śmierci, ale byłoby to raczej nie zbyt długo – Wtrącił Waldek. – Myślę, że jednak miał się kogo obawiać.
– Niby kogo? – zapytał zdziwiony Smutkowski.
– Eugenii Paździeż.