Przemysław R. Cichoń
Opowieść Wi...
Drrrrrryn!... Drrrrrryn!...
– Może ktoś otworzy te cholerne drzwi?!
Drrrrrryn!... Drrrrrryn!...
– Ruszy któryś dupsko? Otwórzcie do jasnej cholery! Zaraz tu zwariuję!
Wiktor wraz z bratem siedzieli na kanapie i wlepiali gały w sześćdziesięcio calowy telewizor, nie robiąc sobie absolutnie nic z matczynych poleceń, wykrzykiwanych z kuchni.
Drrrrrryn!... Drrrrrryn!... Drrrrrryn!... Drrrrrryn!...
– Chłopaki zlitujcie się, nie mogę teraz, mam ręce w cieście. Otwórzcie! Ten idiota, jak zawsze zapomniał kluczy. – głos matki zaczął się załamywać. – Zwariuję w tym domu. Jak w tej chwili nikt nie otworzy tych drzwi, to pójdę tam i wywalę je razem z futryną!!!
Sebastian, młodszy z braci, odłożył kontroler i pomału zwlókł się z kanapy.
Drrrrrryn!... Drrrrrryn!...
– Już idę! Po co te nerwy, przecież idę.
Za drzwiami, zgodnie z przypuszczeniami Teresy, stał jej wspaniały małżonek. W naciągniętej na uszy czapce Świętego Mikołaja i przemokniętej do suchej nitki jesionce, wyglądał jak duch przyszłych Świąt od Dickensa. Pod pachą trzymał, zapakowane w siatkowego kondoma, zielone drzewko a w jego oczach płonął cały świerkowy las.
– Miałem tam stać do Wigilii? – Zenon wyraźnie był wku… zdenerwowany.
– To szósty level. Nie da się zapałzować. Mógłbyś brać klucze ze sobą. – odparł z dezaprobatą w głosie Sebastian.
– Pomoglibyście lepiej matce, gówniarze, a nie tylko grali w te głupie gry.
Oparł siatkowe cygaro o ścianę w przedpokoju i zdjął buty. W mokrych skarpetkach wszedł do kuchni.
– Na przyszły rok kupię sztuczną. A jak ktoś mi powie, że to nie to samo, co żywe drzewko, to połamię mu ją na głowie.
Teresa zmierzyła małżonka wzrokiem od stóp do głów a raczej od głów do…
– Czyś ty zwariował! Wczoraj pastowałam podłogę. Przecież zaraz będą ślady. Wynocha do łazienki po szmatę i zmień skarpetki!
Wszedł do łazienki i zamknął za sobą drzwi. Westchnął. – Dasz radę, dasz radę. To tylko trzy dni. – powtarzał w myślach. Usiadł na sedesie, najpierw opuszczając deskę. – Nigdy się nie nauczą, nigdy, ciągle tylko te gry, nic ich nie obchodzi, nawet kibla im się nie chce zamknąć… Za moich czasów było zupełnie inaczej.– Zamyślił się opierając głowę o ścianę.
(…)
– Zenuś! Zenek przynieś mi mąkę ze spiżarki. Ojciec zaraz wróci z choinką a ciasto jeszcze nie wyrobione… Co z tymi drożdżami, wcale nie chcą rosnąć… Mak utarłeś?!
– Nie ma mąki!
– Jak to nie ma? To nie możliwe, ojciec przyniósł z pracy całe pięć kilo przed Świętami.
– Ale nie ma! – krzyczał ze spiżarki mały, rudy, piegowaty okularnik.
– Koniec świata. Zenuś. Nic nie potrafisz znaleźć? Tylko byś te swoje komiksy czytał. Nic tylko siedzisz z nosem w tych głupich zeszycikach. Wzrok sobie psujesz a to nic mądrego… – narzekała mama wycierając ręce w kraciastą ściereczkę. – Jak sama nie znajdę, to nie będzie makowca, a co to za Święta bez makowca.
Zenek, korzystając z okazji, raczył się suszonymi śliwkami i orzechami, kiedy do spiżarni weszła mama.
– Ty urwisie! Zamiast mi pomóc, to ty łakocie wyjadasz. Oj, ojciec ci da do wiwatu jak wróci.
Przerażony Zenek wycofał się pod ścianę i oparł o półki. W tym momencie coś skrzypnęło i cały regał runął na rudzielca. Jedna z półek uderzyła go w głowę tak mocno, że stracił na chwilę przytomność. Kiedy się ocknął, leżał na podłodze cały w białym pyle.
– O… Mąka się znalazła…
(…)
Łup!... Łup!… Łup!... – dudnienie do drzwi wyrwało go z zamyślenia.
– Ile tam będziesz siedział. Choinkę trzeba ubierać. Linę połknąłeś?
– Już wychodzę. – starał się otrząsnąć i wrócić do rzeczywistości Zenon.
– Robot znów się popsuł. Jak nie naprawisz, to będziesz ręcznie mak ucierał. Mówiłam, że trzeba kupić nowy. Trzeba stojak z piwnicy przynieść. Chyba, że masz zamiar trzymać to drzewko w tej siatce, oparte o ścianę w przedpokoju. Wytarłeś podłogę? Mówiłam że będą ślady… Mojej pracy to tu nikt nie szanuje…
O jakże byłoby dobrze dostać teraz pasem od ojca, zamknąć się w pokoju, masować tyłek i czytać komiksy… Dasz radę, to tylko trzy dni. Potem znów będzie normalnie…