Przemysław R. Cichoń
Odżałowana strata.
autor: Piotr Prokopowicz
Słowo wstępne.
Niniejsze opowiadanie zostało zainspirowane cyklem zatytułowanym „Pewnego razu w Świnioryjach”,
którego autorem jest Przemysław R. Cichoń. Jest to seria zabawnych opowiadań opisujących niezwykły i pełen specyficznego nastroju świat.
Opowiedziana tu historia jest pewną wariacją wydarzeń fabuły cyklu świnioryjskiego i wpisuje się w nią w okres, tuż po części „Opowieść Kontestatora”.
W założeniach opowiadanie konstruowałem w taki sposób, by odbiór treści był zrozumiały również dla czytelników nie znających oryginalnego cyklu, a jednocześnie z nadzieją, że zachęci takie osoby do zapoznania się z twórczością Przemysława R. Cichonia.
Piotr Prokopowicz
Było już po dwudziestej. Mundek Waśka i Waldemar Paciaja siedzieli w domu tego drugiego i kończyli rozpijać flaszkę. Stojący na stole obok butelek i szklanek, słoik ogórków, dopiero co napoczęty, oferował jeszcze istotny potencjał zakąskowy. W tym kontekście, lodówka Waldka była jego przeciwieństwem i nie zawierała już żadnego potencjału procentowego.
Zastanawiali się nad przenosinami do Mundkowej drewutni, która w ostatnich czasach przeszła duże przeobrażenie i była pełna wszelkiego potencjału.
Ktoś zapukał w drzwi. Spojrzeli zdziwieni na siebie i Waldek krzyknął:
- Proszę!
- Dzień dobry … wieczór – poprawił się wchodzący.
Był to pan Hieronim – świeżo wybrany sołtys, a przy okazji emerytowany nauczyciel lokalnej szkoły podstawowej.
- Powitać, powitać, zacnego gościa – uśmiechnął się Waldek.
Obaj wstali, chcąc uszanować wiek i status przybysza. Jednak najważniejszy powód szczególnej atencji i szacunku do Hieronimusa wiązał się z faktem, iż był znany w całej gminie z produkcji wyśmienitego bimbru.
Waldek zapraszającym gestem wskazał wolne krzesło i zaczynał głowić się nad tym, czym by tu ugościć przybysza. Tamten usiadł i widząc zatroskanie gospodarza powiedział uspokajająco:
- Przyszedłem tylko podziękować, za twoje wsparcie w wyborach na sołtysa.
- Ale ja nic nie zrobiłem – Waldek uciekł spojrzeniem.
- Nie chcesz się przyznać, ale starego belfra nie oszukasz. Ja wiem, że miałeś coś wspólnego z wycofaniem się Piaseckiej.
Gość wyjął butelkę z kieszeni i postawił przed Waldkiem. Miała jakiś taki niestaranny kształt z lekko wygiętą szyjką. Zamiast typowej nakrętki miała korek. Płyn w środku był lekko mętny.
- To ostatnia z produkcji mojego ś.p. tatki. Mam już swoje lata i nie wiem ile jeszcze pociągnę, więc nie ma co czekać na lepszą okazję.
Waldek z Mundkiem patrzyli jak urzeczeni. To była legendarna Okowita Gerwazego. Nie mieli okazji jej skosztować i nie mieli już nawet na to nadziei. Za młodych lat, rodzice opowiadali im niewiarygodne historie. Podobno gdy ruscy przeganiali szkopów z tych stron, to tylko dzięki tej okowicie, okoliczne wioski uniknęły rozszabrowania przez wojska sowieckie. Jeden z generałów tak zachwycał się tym trunkiem, że gdy otrzymał cały dwudziestolitrowy kanister, to zakazał swoim zaczepiać miejscowych, pod karą kuli w łeb.
Hieronim wstał.
- Ależ … panie Hieronimie, proszę nie odchodzić. Musi pan z nami … Mundek, szklanka!
Wezwany zorientował się o co chodzi i dostawił trzecią szklankę.
- Proszę usiąść i wypić z nami, skoro to ostatnia.
Hieronim ustąpił. Wrócił na krzesło. Waldek odkorkował butelkę i powąchał, a potem dał powąchać Mundkowi, który zamruczał z uznaniem:
- Co najmniej siedemdziesiąt stopni.
- Osiemdziesiąt – poprawił Hieronim.
Waldek jako gospodarz polał pierwszą kolejkę. Wypili. Nie śmieli zagryzać, by nie stracić smaku. W oczach mieli niemy zachwyt, a nawet łzy. Przy drugiej kolejce Hieronimus zachęcił jednak, żeby zakąsili ogórkami, bo to odkryje przed nimi nowe walory smakowe. Po trzeciej rozgadał się nieco:
- Zawsze chciałem dorównać kunsztowi tatki, niestety zabrał większość swych tajemnic do grobu.
Mundek z Waldkiem westchnęli zasmuceni. Hieronimus kontynuował:
- Tuż po wojnie miał on gdzieś w okolicy ziemiankę, w której tworzył te swoje arcydzieła. Był to jakiś poniemiecki bunkier. Niestety setki razy przeszukiwałem okolice i nic nie znalazłem.
- Jak nie ruscy, to naród rozszabrował i poniszczył – skwitował Mundek.
- Ależ panie Hieronimie, z całym szacunkiem dla kunsztu pańskiego rodziciela, to pana okowita, też jest zacna i niejeden woli … niż te sklepowe – zauważył Waldek.
- Gdzie tam ja … ja jestem skromnym rzemieślnikiem.
- Jest pan zbyt skromny … ale ludzkość wiele by straciła, gdyby takie zdolności przepadły. Czy przekazał już pan swoją wiedzę godnemu następcy? – zapytał Mundek.
- Ech… próbowałem – westchnął smutno – ale wiecie jaka jest dzisiejsza młodzież. Wolą pójść do sklepu i kupić gotowe, zamiast trochę popracować.
- No tak, nie ma już poszanowania dla tradycji – ponuro zgodził się z przedmówcą Waldek.
- Dokąd ten świat zmierza … - dorzucił Mundek – nic, tylko się napić.
[…]
Następnego dnia cały czas lało. W pewnym momencie tak gwałtownie, że aż strumienie płynęły drogami. Strach było wysunąć nos z chaty.
Jednak nazajutrz słońce przyjemnie zaświeciło. Po całym dniu spędzonym w czterech ścianach Waldek postanowił wybrać się na ryby. Założył gumo-filce, nakopał robaków do starej puszki po mielonce, wziął wiadro i wędkę. Najpierw jednak, należało, dobrze się zaopatrzyć. W sklepie u Maźniakowej nabył trzy flaszki, piwo, pęto kiełbasy i chleb. Chleb był przede wszystkim na zanętę ale i do przegryzania. Wszystko ładnie mieściło się w wiadrze i wciąż było sporo miejsca. Piwo opróżnił od razu z tyłu sklepu, na dobry początek dnia.
Nad jeziorem miał swoje ulubione miejsce, o którym wiedział, że ryby dobrze biorą. Lokalizację zdradził jedynie Mundkowi i niejedną flaszkę już tam wspólnie opróżnili.
Maszerował raźnie ścieżką przez las. Gdzieniegdzie widać było, powypłukiwane korzenie, co świadczyło o intensywności wczorajszych opadów. Kształty korzeni były intrygujące …
- Aaa … - potknął się o coś wystającego z ziemi. Poleciał na twarz, wiadro wyleciało z ręki.
Wstając rozcierał obolałe miejsca.
- Kurwaaa! – krzyknął gdy zobaczył, że dwie butelki rozbiły się o kamień. Ten sam, o który się potknął.
To był jakiś większy głaz. Musiały go odsłonić wczorajsze deszcze.
Psiocząc na kamień zebrał rozbite szkło i kuśtykając ruszył dalej.
Gdy dotarł na miejsce wypił kilka łyków z jedynej ocalałej flaszki i zajął się łowieniem.
Jak się spodziewał, brały nieźle. Najpierw złapał dwa ładne leszcze, potem jeszcze kilka okoni. Opróżnił butelkę do końca. Chętnie by jeszcze coś wypił, mimo to był w wyśmienitym humorze. Około południa złowił jeszcze dorodnego karpia i stwierdził, że dosyć, bo i tak więcej nie przerobi, a marnotrawstwa nie lubił. W radosnym uniesieniu po udanych łowach, planował, co sobie przyrządzi na obiad.
- Aaa … - potknął się ponownie w tym samym miejscu o wystający kamień.
Ryby wyleciały z przewróconego wiadra i oblepiły się piachem i igliwiem. Tym razem poza siniakami innych strat nie było. Postanowił jednak, że zrobi porządek z tym kamieniem,
- Ja tu … jeszcze … wrócę – boleśnie wystękał w stronę głazu.
W domu oczyścił ryby. Część usmażył na obiad, resztę wstawił do lodówki.
Późnym popołudniem stwierdził, że czas rozprawić się z wrogiem. Wziął łom i szpadel. Chciał jeszcze zdążyć do Maźniakowej przed zamknięciem, żeby zaopatrzyć się we flaszkę. Bez tego ciężko zebrać siły, a nastawiał się na dłuższą walkę z głazem.
Gdy z zaciętą miną i flaszką w kieszeni, ściskając w jednym ręku łom, a drugim szpadel, mijał ostatnie domy wioski, dogonił go krzyk Mundka.
- Wala! Czekaj!
Zatrzymał się i rozejrzał. Tamten zbliżał się szybkim krokiem.
- A co ty kurna, na wojnę idziesz? – zapytał go Mundek wskazując trzymane w rękach narzędzia
- Hmm … można tak powiedzieć.
- Wiesz … jakby co, to tylko powiedz, skoczę po gnata …
Waldek chwilę popatrzył na kumpla i powiedział:
- Aż tak, to nie, ale pomóc możesz – wręczył mu łom i ruszył.
- Dokąd idziemy? Komu … ten tego … mamy wpierniczyć? I za co?
- Takiemu jednemu … twardzielowi z lasu. Pozbawił mnie dwóch flaszek i poturbował boleśnie – wskazał odrapaną twarz.
Tamten ze zrozumieniem pokiwał głową. Szli jakiś czas w milczeniu. Potem Mundek zaczął opowiadać co takiemu skurkowańcowi zrobi, który jego kumpla ruszył.
- To tutaj – Waldek zatrzymał się.
Mundek rozglądał się szukając przeciwnika. Nikogo nie widział.
- To on - Waldek wymownie stuknął szpadlem w głaz.
- Wala, no co ty? Jaja se ze mnie robisz? Z kamieniem …?
- Nie piekl się Waśka. Ja przez niego naprawdę dwa razy obiłem się boleśnie i straciłem flaszki. Ostatnie ulewy musiały go wypłukać. Trzeba zasypać gnoja albo przesunąć. Lepiej przesunąć, bo jak znowu popada, to przysypanie nic nie da.
- Ale to kupa roboty, jeszcze tak na sucho.
- A kto mówi, że na sucho? – Waldek podał flaszkę koledze – możesz rozpocząć. Wygląda na dużego skurczybyka i sam pewnie bym się z nim ostro namordował, a we dwójkę pójdzie łatwiej.
Pół butelki opróżnili od razu, na rozruch. Zabrali się do pracy. Głaz był mocno chropowaty i choć dawało się go zarysować, to trudno było skruszyć. Podkopywali i podważali z boku. Niestety, flaszka skończyła się już po pół godzinie, a oni ustalili jedynie, że głaz się rozszerza w dół.
- Chyba jednak łatwiej będzie zasypać – mruknął zrezygnowany Waldek.
- Zaraz … yyy – stękał Mundek wciskając się w łom – chyba .. yyy .. znalazłem spód.
Po chwili głaz się ruszył. Coś głośno syknęło. Waldek rzucił się, żeby pomóc szpadlem. Wyglądało jakby kamień był płytą - szeroki ale płaski. Wydawało się też, że pod nim jest kolejny, jeszcze większy. W trakcie odsuwania widzieli, jak odsłania się ciemna jama.
- Co to kurna jest? – zapytał Mundek – ciekawy zapach – dodał.
Dziura w ziemi miała nie cały metr średnicy. Zapalił zapalniczkę i nachylił się. Wyczerpany ostatnim wysiłkiem nie zdołał jednak zachować równowagi:
- Aaa … - i poleciał do środka.
- Waśka! Waśka! – wołał Waldek ostrożnie pochylając się nad dziurą.
- Yyy … aaa – z dołu słychać było stękanie i sapanie.
- Waśka! Co ci jest?
Jednak, na górę docierały tylko jęki kumpla. Nagle, i to ucichło, po czym dało się słyszeć głośny szept:
- O mój boże!
Waldek widział w dole, nieco z boku, rysy Mundka i rękę trzymającą świecącą zapalniczkę. „Skoro dał radę zapalić i utrzymać światło, to nie jest tak źle” - przekonywał siebie w myślach. Zauważył też wewnątrz, pół metra poniżej otworu, przymocowaną do ściany metalową drabinkę. Trzymając się brzegu, wymacał ją nogami i gdy upewnił się, że jest w miarę solidna, zaczął schodzić. Znalazł się w pomieszczeniu. Panował tu zaduch.
Gdy odwrócił się, zobaczył Mundka klęczącego z nabożną czcią i patrzącego na ścianę. Zapalił swoją zapalniczkę i … również padł na kolana.
Przy ścianie stał solidny regał, a na nim znajdowały się rządki zakorkowanych flaszek o dość charakterystycznym kształcie. To była legendarna Okowita Gerwazego.